Dobra, dzisiaj wstęp będzie bardzo krótki...
1. Po pierwsze przepraszam za zwłokę... Jakoś nie miałam weny i motywacji, żeby pisać.. :/
2. Z rozdziału zbyt zadowolona nie jestem... Jakiś taki mdły mi się wydaje...
3. Na koniec obrazki z Horo, po czym spodziewać się możecie Rena i Nichroma. Zamówienia na obrazki pod rozdziałem 37 możecie składać w komentarzach lub na gg ;)
4. Zapraszam do czytania ^^
34. Ostatni krok przed finałem
- Choco! Ruszże się
wreszcie, bo się spóźnimy! – mruknął Ren, opierając się o framugę drzwi
wejściowych. – Czekamy tu już z dziesięć minut!
- Chwila, chwila! –
zawołał z sąsiedniego pomieszczenia komik i po chwili pojawił się w korytarzu
niosąc ogromną stertę… różności. Było tam niemalże wszystko: ogromny kubeł
popcornu, trzy wielkie, piankowe dłonie (takie jak na meczach baseballu ^^),
chorągiewki, proporczyki, czapki z twarzą Yoh, gwizdki, trąbki kibica, a także
jakiś poskładany, dziwny materiał.
- Po co ci to? –
zdziwił się Horo, w ostatniej chwili ratując przed upadkiem słoik z cukierkami
w kształcie dzwonków wyroczni.
- Jak to po co? Kumpel
ma walkę, nie? – oznajmił Amerykanin, jakby to była najzwyklejsza rzecz na
świecie.
Fioletowowłosy tylko przejechał dłonią po twarzy. Jednak
nie zdążył nawet wygłosić uwagi o minusowym poziomie IQ towarzysza, gdy ten
władował mu swój bagaż do rąk. Zanim Ren zdołał cokolwiek zrobić, McDonnel
pobiegł do sąsiedniego pokoju po kolejną porcję, którą tym razem władował do
rąk niebieskowłosemu. Wśród różnorodnych rodzajów słodyczy, które przypadły
Usuiemu do noszenia, wyróżnić się dało trzy torebki jogurtowych cukierków „Smak
Króla Duchów”, kilkanaście lizaków w kształcie członków rady, wielką torbę
pianek oraz najróżniejsze rodzaje batonów i czekoladek, będące typowymi
podróbkami tych, spotykanych ot choćby w naszych sklepach („Prince-Karim”,
„Patchers”, „Radimki” ^^).
- To wy już idźcie, a
ja dołączę do was za chwilę! – oznajmił komik i wybiegł z pomieszczenia
zostawiając kolegów z wielką górą różności do noszenia.
- Nie! Ja nie mam
zamiaru tego nosić! – zdenerwował się Ren i cały jego ekwipunek wylądował z
głośnym trzaskiem na ziemi.
- A co? – uśmiechnął
się wrednie Horo, wyglądając zza swojej sterty. – Jesteś osłabiony i nie możesz
nosić ciężarów? – dodał, spoglądając na bandaż, którym owinięty był brzuch
towarzysza.
Fioletowowłosy toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Nie mógł
przecież przyznać się do słabości! W końcu jest potomkiem rodu Tao! Może i nie
wygra turnieju, ale to nie znaczy, że nie jest silniejszy od jakiegoś głupka z
północy! Jednak z drugiej strony…
- Tak, ta rana ciągle
mi dokucza. Jednak te przedmioty muszą dotrzeć na stadion…
Snowboardzista nie powiedział już nic, bo w tej chwili
jego „ładunek” został podwojony przez bardzo zadowolonego z siebie Tao.
♥♥♥
Ledwo co drużynie „The Ren” udało się zająć miejsce na
trybunach i rozłożyć ze swoim ekwipunkiem (Co, tak na marginesie, nie było
wcale łatwe…), Karim ogłosił początek walki. Yoh i Luchist utworzyli kontrole
ducha i stanęli naprzeciw siebie, oczekując na pierwszy cios przeciwnika.
Wszyscy widzowie wlepili w nich wzrok. No, prawie wszyscy…
- Przepraszam pana –
zza pleców Horo odezwał się nieśmiały głosik. Niebieskowłosy odwrócił się,
niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza. Jednak, gdy zobaczył, z kim ma do
czynienia, jego wyraz twarzy złagodniał.
- Tak? – spytał,
spoglądając na małą, może pięcioletnią dziewczynkę o dużych, błękitnych
oczkach, która patrzyła na niego zawstydzona.
- Czy mógłby pan zdjąć
ten hełm…? Trochę mi zasłania…
Z początku chłopak nie zrozumiał, o co chodzi. Dopiero po
chwili zdał sobie sprawę, że ma założony kask z dwiema puszkami Patch-Coli,
który dał mu Choco. Uśmiechnął się przepraszająco do dziecka i zdjął owo
nietypowe nakrycie głowy.
- Oczywiście, przepra…
- zaczął Usui, gdy nagle cała widownia wydała głośny okrzyk. Niebieskowłosy
odwrócił się szybko i zobaczył leżącego na ziemi Yoh, bez kontroli ducha.
Myślał, że to już koniec. Luchist wygrał, a jego
przyjaciel stracił całe foryoku. W tym momencie jednak, właściciel
pomarańczowych słuchawek wstał, otrzepał się i ponownie wprowadził Amidamaru do
dwóch mieczy. Podwójne medium chwilowo oślepiło wszystkich swoim blaskiem.
- Co do…? – zdziwił się
Ren, spoglądając na rozjarzoną broń szatyna. Na jego niedokończone pytania
odpowiedziała Anna:
- Poziom foryoku Yoh
bardzo wzrósł w ostatnich dniach.
- Ale jak to możliwe?
Przecież… - zaczął Lyserg, jednak wtedy siedzący obok niego John dyskretnie
wskazał mu Hao. Zielonowłosy potaknął. Wszystko jasne.
Luchist przyglądał się rywalowi z podziwem. Co prawda
wiedział, że brat jego mistrza jest silny, jednak nie sądził, że aż tak.
Tymczasem okazało się, że poziom jego energii szamańskiej wciąż jeszcze jest
wysoki.
Lucifer, na którego ramieniu stał dawny członek „Drużyny
Gwiazdy”, był już nieco osłabiony. Wcześniej otrzymał dość sporo ciosów, a i
kontrola ducha pastora została złamana dwa razy. Właściwie, to mężczyzna sam
się zdziwił, że jeszcze nie przegrał. Cóż, najwidoczniej walka u boku Hao
Asakury ma więcej zalet niżby się mogło wydawać.
Tymczasem, Yoh wzbił się wysoko w powietrze i zadał dobrze
wymierzony cios prosto na ramię ducha przeciwnika. Eks-arcyduchowi udało się
jednak odeprzeć atak, przez co właściciel pomarańczowych słuchawek odleciał
kilkanaście metrów do tyłu.
- Hej! Co się dzieje?
Tak nie powinno być! – Sytuacja coraz mniej podobała się Choco. Z emocji, komik
wręcz podskakiwał na swoim siedzeniu. – Yoh potrzebuje naszego dopingu! Dalej
chłopaki!
Po tych słowach, Amerykanin sięgnął pod ławkę i wyciągnął
jakiś poskładany materiał. Zaraz potem zabrał się do pracy. Rozciągnął płachtę
jak najmocniej i nakazał ją przytrzymać czterem szamanom. Na trybunach pojawił
się wielki obraz z głową młodego Asakury. Na jego widok, walczący nastolatek
uśmiechnął się i z nieco pewniejszą miną przystąpił do kolejnego ataku.
Niestety, nie wszyscy mieli tu powody do radości…
- CHOCO!!! – zezłościł
się Ren, któremu nagle zgasło światło. – Zabierz to natychmiast!!
McDonnel zignorował „prośbę” towarzysza, co przyczyniło
się do jeszcze większego zdenerwowania fioletowowłosego. Czub na głowie
Chińczyka zaczął niebezpiecznie drgać, przypadkowo robiąc dziurę w tkaninie.
Nikt takiego obrotu sprawy się chyba nie spodziewał. A już tym bardziej
ciemnoskóry chłopak…
- Ren! Wiesz ile kasy
na to wydałem?! – spytał wielce urażony, lecz widząc niezbyt zadowolone twarze
pozostałych kibiców, odpuścił i począł z powrotem zwijać płachtę. W sumie, i
tak miał szczęście, że wśród osób, które nagle utraciły widoczność, nie
znaleźli się Anna i Hao… To by dopiero była masakra…
Tymczasem Yoh, z nieco większą pewnością siebie ruszył do
kolejnego ataku. Luchist wyglądał na mocno zmęczonego. Odpieranie ciosów
Asakury wcale nie było proste. Szatyn wyskoczył wysoko w powietrze i krzyknął:
- Amidamaru! Ostrze
aureoli!
Atak w postaci złotej smugi z ogromną prędkością
poszybował na Lucifera. Dawny członek „Drużyny Gwiazdy” nie miał szans się
obronić. Łuna foryoku trafiła prosto w „brzuch” jego ducha, przecinając go na
pół. Czarnowłosy upadł na ziemię czując, że to koniec. Był wyczerpany i jedyne
o czym marzył, to odpoczynek. Walka nie łączyła się bowiem tylko z wysiłkiem
fizycznym. To było w tym przypadku najmniej ważne. Opanowanie i silny umysł
liczyły się tu najbardziej.
- Zwycięża Yoh Asakura!
Mamy pierwszego finalistę! – obwieścił sędzia. Publiczność wręcz oszalała.
Głośne wiwaty odbijały się echem po stadionie, jakby widzów było co najmniej
pięć razy więcej.
Hao przyglądał się temu z ogromną dumą. Yoh, jego mały
braciszek dostał się do finału wielkiego turnieju szamanów… Władca płomieni nie
potrafił wyrazić swojego szczęścia słowami. Tak bardzo zależało mu, by jego
bliźniak spełnił swoje marzenie. Nic inne nie liczyło się dla niego bardziej
niż ten radosny uśmiech na twarzy właściciela pomarańczowych słuchawek.
- Brawo Yoh! – darł się
ognisty szaman. Miał właśnie teleportować się na arenę, gdy zobaczył coś
dziwnego.
Tuż za krótkowłosym pojawiła się dziwna postać, otoczona
jakby złotą poświatą. Kształtem przypominała nieco olbrzymiego ptaka. Nim
ktokolwiek zdołał zareagować, zwierzę rozłożyło ogromne skrzydła i otoczyło
nimi zaskoczonego zwycięzcę walki. Zaraz potem zniknęło wraz z nim,
pozostawiając po sobie tylko złoty pył. Całe zdarzenie trwało zaledwie kilka
sekund.
Hao stał zszokowany na trybunach, opierając się o
barierkę, by nie upaść. Minęło kilka minut, jednak prócz coraz większej ilości
szeptów na trybunach, nic specjalnego się nie działo. Asakura czuł, jak opuszczają
go wszystkie siły. Czym było to dziwne stworzenie? Gdzie jest Yoh?!
- Zamknij buzię, bo ci
mucha wleci – próbował rozśmieszyć go Choco, jednak nie poskutkowało to niczym
poza wściekłym spojrzeniem rzuconym w jego stronę przez władcę płomieni.
- Czy ty nie widzisz
nic dziwnego w tym, że Yoh nagle zniknął?! – zdenerwował się Hao i chwycił
komika za jego wisiorek, przyciągając go bliżej do siebie. Amerykanin
przestraszył się. Ostatni raz widział płomienie w oczach Hao, kiedy próbował
obciąć mu włosy…
- Hao. Spokojnie. –
Anna położyła uspokajająco dłoń na ramieniu długowłosego. Ten, odwrócił się w
jej stronę, już nieco bardziej opanowany.
- Ale Anno… - zaczął. –
Yoh został zabrany przez to dziwne stworzenie. Czy nie powinniśmy się martwić?!
Blondynka westchnęła. Dla niej również zniknięcie
narzeczonego było wielkim szokiem. Jednak, gdy władca płomieni stał jak
sparaliżowany, ona zdążyła już dorwać w tym czasie jednego z członków rady.
- Hao, kiedy ty gapiłeś
się tępo na pustą arenę jak sroka w gnat, ja zorientowałam się u Silvy, co i
jak.
- I…?
- Ten dziwny ptak to
wysłannik Króla Duchów. Zabrał Yoh do miejsca, gdzie odbędzie się finał.
- To znaczy?
- Zaraz sędzia wszystko
ogłosi…
I rzeczywiście, ledwie Kyoyama wypowiedziała te słowa, na
arenę wyszli Karim, Radim i Silva. Zaczął właściciel restauracji:
- Szanowni widzowie,
nie ma powodów do obaw! Zwycięzca półfinału, Yoh Asakura został zabrany do
wymiaru Króla Duchów, gdzie będzie czekać na drugiego finalistę.
Ludzie na trybunach natychmiast zaczęli rozmawiać o
nietypowej formie ostatniej walki turnieju. Bądź co bądź, istniała niewielka
szansa by ktoś mógł ją w takim razie zobaczyć. Dla wielu było to bardzo
niesprawiedliwe.
Jednak pośród niezadowolonych, z takiego przebiegu spraw, widzów,
jedna osoba nie wyrzekła ani słowa. Hao odetchnął tylko z ulgą i szepnął:
- Yoh… Do zobaczenia
niedługo…
♥♥♥
Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień. Ptaszki śpiewały,
dzieci bawiły się na ulicach, a Patchowcy zarabiali krocie na sprzedaży
akcesoriów dla kibica. Wszyscy byli bardzo podekscytowani nadchodzącą walką.
Kwoty obstawiane w zakładach mogły się wydawać kosmiczne. Rzecz jasna wszystko
dotyczyło teraz tylko samego finału, gdyż niewielu było takich, którzy by
wierzyli, że Faust ma jakieś szanse z Hao.
Jedyną osobą, która wydawała się zupełnie nie interesować
turniejem był sam ognisty szaman. Chłopak od czasu zniknięcia Yoh niewiele się
odzywał. Dzień przed własną walką opuścił domek już o świcie, nie mówiąc
nikomu, dokąd się udaje.
Sam do końca nie wiedział, gdzie biegnie. Po prostu
wysiłek fizyczny pozwalał mu się oderwać od męczących go ostatnimi czasy myśli.
Długowłosy nawet przed samym sobą nie chciał się przyznać, że w głębi serca
bardzo się boi. Boi się, że powróci jego dawne życie, że znów zacznie zabijać. Jedyną
osobą, która – bezwiednie zresztą – pomagała mu zapomnieć o obawach, był Yoh.
Kiedy go zabrakło, władca płomieni poczuł się naprawdę samotny.
Pogrążony we własnych myślach, nie zauważył nawet, kiedy
dotarł do niewielkiego zagajnika. Nieco zdyszany, usiadł pod jednym z drzew i
oparł głowę o jego pień. Przez chwilę tylko rozkoszował się przebywaniem na
łonie natury. Zawsze kochał miejsca takie jak to – nieskażone przez ludzi, po
prostu piękne... Wsłuchiwał się w odgłosy zwierząt buszujących wśród jedynych w
okolicy krzewów.
- A więc to tutaj
jesteś – usłyszał nagle czyjś głos. Otworzył oczy i ujrzał stojącą nad nim
postać w szarozielonej pelerynie z kapturem.
- Anabelle! – zawołał
zaskoczony. Nie miał pojęcia jak udało się jej podejść do niego tak blisko nie
wydając właściwie żadnych dźwięków.
Szatynka jak zawsze miała na sobie szaro-zielono-brązowy
zwiadowczy strój. Do jej paska przytroczona była podwójna pochwa z nożami, a
przez plecy przewieszone kołczan oraz łuk. Właściwie, to Nowozelandka wyglądała
jak żywcem wyrwana ze średniowiecza.
- Nie chciałam Ci
przeszkadzać, ale… - zaczęła dziewczyna, wyciągając coś z kieszeni – Anna
zastanawiała się, gdzie jesteś…
- Błagam, powiedz, że
nie masz dla mnie dwudziestu tysięcy pompek i czterystu brzuszków… - odparł na
to Hao, żartobliwie udając płacz.
Ku jego zdumieniu, panna Wilson speszyła się nieco i
szybko ukryła coś za plecami.
- Właściwie to mam… -
szepnęła, uśmiechając się przepraszająco. – Ale nie musisz ich wykonywać.
Widzę, że teraz potrzebujesz raczej odpoczynku. Jutro ważny dzień.
Zdumiony chłopak podniósł na nią spojrzenie swoich dużych,
czarnych oczu. Rzadko kiedy spotykało się osoby, które odważyłyby się podważać
rozkazy Kyoyamy.
- Dzięki, to miło z
twojej strony – uśmiechnął się do niej. – Dosiądziesz się?
Dziewczyna uniosła lekko kąciki ust i zajęła miejsce obok
długowłosego. Podobnie jak on oparła się o drzewo i zamknęła oczy, wsłuchując
się w śpiew, nielicznych w tej okolicy, ptaków.
- Tęsknisz za nim? –
spytała po pewnym czasie. Hao spojrzał na nią zaskoczony.
- Cóż… Tak, to prawda…
- powiedział cicho, nie patrząc w jej stronę.
- Nie smuć się –
uśmiechnęła się do niego dziewczyna. – Jutro go spotkasz.
- Niekoniecznie… Jeżeli
przegram walkę…
- Taa, jasne –
przerwała mu szatynka, śmiejąc się. – A ja jestem królowa Bona.
- Szalenie mi miło,
wasza wysokość – Asakura skłonił się przez towarzyszką, po czym oboje zaczęli
się śmiać.
Niestety, w tym momencie Nowozelandka przypadkowo
zahaczyła o mrowisko… Niezadowolone z tego robaczki całą armią ruszyły w stronę
dwójki szamanów. Jako pierwszego, zaatakowały Asakurę. Długowłosy aż
podskoczył, gdy poczuł, że mrówki wspinają się po jego ręce. Zamachnął się ręką
i zrzucił z niej wredne owady. Niestety, poleciały one prosto na głowę
Nowozelandki. Dziewczyna krzyknęła, próbują pozbyć się insektów z kaptura, by
nie przeszły przypadkiem na jej włosy. Potrząsnęła głową, przez co robaczki
zostały wysłane w swój, jak się okazało, wcale nie dziewiczy lot. Dwoje
szamanów stanęło niczym sparaliżowani, gdy mrówki zatrzymały się w powietrzu,
uwalniając niewielkie skrzydełka. Teraz niepotrzebne były już nawet zalecenia
Anny. Anabelle i Hao w mgnieniu oka wstali i wybiegli z lasku. Takiej prędkości
nie powstydziłby się i kierowca rajdowy. Zatrzymali się dopiero na skraju.
- Nienawidzę mrówek –
powiedzieli chórem.
Panna Wilson po raz kolejny się zaśmiała. Twarzyczkę
władcy płomieni zdobił szeroki uśmiech.
- Dziękuję, Anabelle –
powiedział, ku zdumieniu dziewczyny.
- Za co? Za nasłanie na
nas armii rządnych krwi mrówek?
- Nie – zaśmiał się
chłopak. – Dzięki tobie, po raz pierwszy się dzisiaj uśmiecham. No i nadal nie
podziękowałem Ci za uratowanie mi życia… - dodał po chwili. – Gdyby nie twoja
roślina…
- Cieszę się, że mogłam
pomóc – odparła szatynka, spoglądając na zegarek na dzwonku wyroczni. – Ale przepraszam
cię teraz… Do Cassie przyjechał chłopak i chciałabym się z nim spotkać. Do
zobaczenia!
Pomachała mu i pobiegła w stronę miasta. Szarozielona
peleryna powiewała za nią niczym skrzydła. Hao spoglądał na nią przez jakiś
czas, a następnie przeniósł wzrok na niebo. Wnioskując po pozycji słońca,
dochodziło południe.
- Mam ochotę na
cheeseburgera… - powiedział sam do siebie, a następnie z uśmiechem ruszył w
kierunku dobrze nam wszystkim znanej knajpki.
♥♥♥
Na rozległej równinie, pokrytej bujną wysoką trawą stał
sobie całkiem spory namiot. Obok niego, przy ognisku siedział brązowowłosy
chłopak i wpatrywał się we wschodzące nad horyzont słońce. Niby nie było w nim
nic szczególnego, ale jednak… Chłopak tęsknił za domem, a na tym pustkowiu nie
było właściwie nic do roboty.
Wysłannik Króla Duchów, który go tu zabrał, wyjaśnił mu
tylko, że ma tu czekać, aż przybędzie jego przeciwnik. Nie wolno mu było
oddalać się od namiotu bardziej niż na sto metrów. Jedzenia i wody miał pod
dostatkiem, ale musiał przyznać, że koszmarnie się tutaj nudził. Na szczęście
miał ze sobą Amidamaru. Nie czuł się dzięki niemu samotny.
- Ile czasu już minęło,
odkąd tu przybyliśmy? – spytał, przenosząc wzrok na swojego stróża.
- Trzy dni, z tego co
mi się wydaje. Ale nie wiemy, czy czas w tym wymiarze płynie tak samo jak w
naszym – odpowiedział mu duch.
Yoh rozejrzał się po otaczającej go, monotonnej
przestrzeni. Wszędzie tylko trawa i trawa oraz wyrastające gdzieniegdzie
niewysokie drzewa. Daleko na horyzoncie widać zarys gór. Jednak najważniejszym „elementem
krajobrazu”, jeżeli można tak to nazwać, był oczywiście Król Duchów, wznoszący się
w niebo i jarzący się dużo mocniejszym blaskiem niż w Patch.
Asakura zastanawiał się, co teraz może robić jego brat i
kiedy przybędzie. Bądź co bądź, był pewien jego zwycięstwa. Ledwie wymówił w
myślach imię Hao, tuż obok niego pojawił się znany nam złocisty ptak w
towarzystwie długowłosego szamana.
- Hao! – zawołał Yoh i
rzucił się bliźniakowi na szyję. – Tęskniłem za tobą!
- Dobrze cię znowu
widzieć, braciszku – uśmiechnął się władca płomieni przytulając mocno
wielbiciela cheeseburgerów.
Dopiero po kilku minutach, chłopcy odsunęli się od siebie.
Tak bardzo im siebie brakowało… W tej chwili, jakaś dziwna siła odrzuciła ich
obu do tyłu. Zaskoczeni, spojrzeli na dziwną ścianę, stworzoną jakby z bardzo
słabej mgły, która ich rozdzieliła. Wydawała się ciągnąć w nieskończoność, aż
po horyzont.
- Rozpoczyna się finał
turnieju szamanów. Asakura Yoh, Asakura Hao: oto wasze zadanie. Musicie dotrzeć
do Króla Duchów, który będzie czekał na was w kręgu totemów. Po drodze dowiecie
się więcej o waszej misji – poinformował ich złoty ptak, po czym zniknął, jakby
rozpływając się w powietrzu.
Ledwo wysłannik Króla Duchów zakończył swoją wypowiedź,
ziemia przed Asakurami zaczęła się gwałtownie zmieniać. Z ziemi wyrosły wysokie
drzewa, tworząc gęsty las, a za nim jakby znikąd pojawiła się dziwna góra.
- To wygląda jak tor
przeszkód… - powiedział cicho Hao.
- Ścigamy się? –
wyszczerzył się do brata Yoh.
- Tak bardzo chcesz
przegrać?
- Nie, tak bardzo chcę
wygrać – właściciel pomarańczowych słuchawek pokazał bliźniakowi język i
pobiegł przed siebie.
Finalistom przyglądał się z pewnej odległości złoty ptak.
- Jesteś pewien, panie,
że to oni są tymi najlepszymi z najlepszych? – spytał z niepewnością w głosie.
- Tak… Tylko ta dwójka
może zmienić losy tej ziemi… - odpowiedział swoim głębokim głosem Król Duchów.
W tym momencie bliźniacy zaczęli śmiać się w najlepsze z sobie tylko znanego
powodu.
Na „czole” ptaka oraz gdzieś wśród całego jogurtowego
jestestwa Króla Duchów, pojawiły się charakterystyczne kropelki…
A teraz przed państwem... HORO HORO :D
Dobranoc ^^