Kilka słów o blogu + regulamin

Blog przedstawia moją wersję wydarzeń w anime Shaman King ("Król Szamanów") poczynając od trzeciej rundy.

Obecnie blog uznać można za zakończony. Oficjalne zakończenie ma miejsce w rozdziale 37. Pozostałe uznać można za dodatkowe. Nie mają one większego wpływu na fabułę.

środa, 24 grudnia 2014

Horo sam w domu - świąteczny oneshot (gościnnie z Ginny Kurogane)

Yohao: Witam wszystkich w tym wyjątkowym, świątecznym dniu. Jak już wspominałam wcześniej na swoim blogu o X-laws, przynoszę dzisiaj świąteczny dodatek specjalny w postaci opowiadania. Jest tu dzisiaj ze mną również Ginny, która zgodziła się napisać to opowiadanie wraz ze mną.
Ginny: "Witam wszystkich cieplutko" *uśmiecha się szeroko*
Yohao: Pomysł na to opowiadanie pojawił się w mojej głowie już właściwie w zeszłym roku i niektórym zdążyłam do tej pory go zdradzić. Przyznam jednak szczerze, że wyszło zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Ale to chyba dobrze. Całe szczęście, że była ze mną Ginny, bo bez jej motywacji byłabym zapewne wciąż na poziomie pierwszego akapitu  :D
Ginny: O tak, prawdopodobobnie by tak było... Wracając do one -shota, jak sam tytuł wskazuje, Horo Horo zostaje sam w domu. Straszne, nie? Niestety, razem z Yohao postanowiłyśmy uprzykrzyć jeszcze bardziej życie szamanowi z Hokkaido... W jaki sposób? Tego już dowiecie się czytając naszego one-shota!
Yohao: Znając mnie, bez pewnych mundurowych bohaterów obejść by się nie mogło... Ale dość już o opowiadaniu. Zanim jednak zaczniecie czytać, chciałabym złożyć wszystkim serdeczne życzenia: wesołych, radosnych, szamańskich Świąt, mnóstwa prezentów pod choinką, wspaniałego Sylwestra i - co najważniejsze - dużo mandarynek!"
Ginny: W sumie, ja też nie mam nic do dodania... Tak więc, życzę wszystkim wesołych, radosnych i niezapomnianych Świąt Bożego Narodzenia, mnóstwa prezentów, wielkich worków pełnych mandarynek i szampańskiego Sylwestra."
Yohao: Ach, i jeszcze jedno. To miała być komedia, więc... nie bierzcie tego zbytnio na poważnie xD


***
Horo sam w domu

Chociaż w Japonii też spędza się święta, nie da się tam poczuć tej wyjątkowej atmosfery, która towarzyszy Bożemu Narodzeniu w krajach chrześcijańskich. Nawet jeśli wiele rodzin odchodzi od tradycji, a wszystko ulega komercjalizacji, nadal pozostają tacy, którzy pielęgnują prawdziwą istotę Gwiazdki. 
                Dom przy Davidson Street, pomimo gęstego śniegu, już z daleka widać było dzięki starannie dobranym dekoracjom świątecznym. Wokół dachu obwieszone były kolorowe lampki, a z balkonu machał do wszystkich kopytkiem uśmiechnięty szeroko renifer. Na drzwiach wisiał uroczyście wieniec z ostrokrzewu, ozdobiony czerwoną wstążką. Dwa niewysokie świerki rosnące w ogrodzie obwieszone były małymi dzwoneczkami, które odzywały się cicho, poruszane przez zimowy wiatr.
                Dwaj ciemnowłosi bracia idący na czele dość sporej grupy nastolatków weszli na ganek, a jeden z nich wcisnął dzwonek do drzwi. Chłopcy uśmiechnęli się do siebie, słysząc ze środka melodyjkę „We wish you a merry Christmas”. Zaledwie moment później w drzwiach pojawiła się młoda blondynka w fartuszku w aniołki i mikołajowej czapce, trzymająca kuchennymi rękawicami tacę z gorącymi piernikami.
- Jesteście wreszcie! – zawołała Meene z radością. – Już się baliśmy, że zatrzymała was śnieżyca! Zerwało nawet linie telefoniczne, więc nie moglibyśmy się z wami skontaktować…
- Nigdy nie przegapilibyśmy świąt w waszym towarzystwie. – Na przód gromadki wysunął się Ryu, kłaniając się nisko pani domu.
                Tymczasem w korytarzu za nią pojawiły się kolejne znane postaci. John, w swetrze w renifery, stanął za swoją żoną, odbierając od niej tacę z ciastkami, by ta mogła przywitać się z gośćmi. Zaledwie moment później po schodach zbiegł do nich także Lyserg, niosący na rękach dwuletniego synka gospodarzy.
- Wesołych świąt! – zdążył tylko zawołać i odłożyć małego chłopca na ziemię, zanim Ryu zamknął go w niedźwiedzim uścisku.
                Powitania trwały długo, jednak Yoh ciągle miał wrażenie, że czegoś brakuje. Perspektywa spędzenia Bożego Narodzenia w gronie przyjaciół była wspaniała, a atmosfera w domu Johna i Meene miała w sobie jakąś magię, lecz nadal coś było nie tak. Mogło co prawda chodzić o duchy stróże, które z okazji świąt postanowiły urządzić obchody we własnym gronie i tymczasowo opuściły swoich szamanów. Ale przecież Amidamaru i pozostali pożegnali się z nimi jeszcze poprzedniego dnia… Pozostał z nimi tylko Duch Ognia, jednak on grzecznie unosił się obok Hao.
                Yoh spojrzał na brata, rozmawiającego o czymś z Anną i Mantą, potem na Ryu nagabującego biednego Lyserga, aż w końcu na dyskutujących o czymś Johna z Faustem i Rena wyżywającego się na Choco za nieśmieszny żart o reniferach. I wtedy zrozumiał. Ktoś pozostał w domu, w Japonii. I to całkiem sam.

***

Trochę wcześniej tego dnia       
Z głośnym westchnieniem ulgi wyszedł z łazienki, od razu uprzedzając wszystkich, żeby dla własnego dobra nie próbowali wchodzić do środka.
- Połączenie Kurisumasu Keeki i cheeseburgerów to jednak nienajlepszy pomysł… - dodał, dziwiąc się trochę, kiedy nie usłyszał od nikogo wyrzutów za zajmowanie toalety przez dwie godziny.
                W ogóle, w domu było jakoś dziwnie cicho. Z sypialni nie słychać było brazylijskich telenoweli Anny, nikt nie krzątał się w kuchni ani nie krzyczał na Choco za nieśmieszne żarty. Zupełnie jakby…
- Hej, jest tu kto? – spytał niebieskowłosy, rozglądając się po tokijskiej posiadłości przyjaciół. Odpowiedziała mu tylko cisza.
                Nawet duch staruszka mieszkający w muszli klozetowej się nie odzywał, choć to akurat mógł być skutek długiego „posiedzenia” Horo Horo.
- No bez jaj, zostawili mnie! – zawołał, wyrzucając ręce w górę w teatralnym geście.
                Przez chwilę pozostawał bez ruchu, zastanawiając się, co zrobić. W końcu jednak wzruszył ramionami i udał się do kuchni, gdzie znajdował się telefon. Wygrzebał w notatniku numer do Johna i Meene i zadzwonił. Niemal od razu w słuchawce odezwał się damski głos:
„Abonent czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później.”
                Niezadowolony, odrzucił słuchawkę i spojrzał za okno. Spadające z nieba płatki śniegu w niczym nie przypominały mu rodzinnych stron, gdzie coś, co w Tokio nazwaliby zamiecią, w jego wiosce było tylko lekkim prószeniem.
                Odezwał się za to jego brzuch, wyraźnie domagając się pożywienia. Horo skierował się więc do lodówki, w poszukiwaniu ulubionego wielorybiego tłuszczu.  

***

Tymczasem w gęstych krzakach rosnących nieopodal posiadłości Asakurów, kryło się trzech mężczyzn. Jeden z nich był błękitnookim blondynem, noszącym odrobinę za duże okulary, przez co wiecznie musiał je poprawiać. Był szamanem, lecz z pewnością nie należał do grona przyjaciół bliźniaków Asakura. Wręcz przeciwnie, życzył im – a w szczególności starszemu – śmierci. Co gorsza, sam starał się do niej doprowadzić. A robił to na wiele sposobów. Niestety, ilekroć chciał pozbawić „klony” życia, tylekroć ponosił sromotną porażkę. Aczkolwiek nie poddawał się, wciąż mając wielką nadzieję, iż kiedyś dopnie swego.
I właśnie dzisiaj, w Wigilię, on, wielki przywódca X-laws Marco Lasso, miał tego dokonać. Zabić Hao Asakurę, demona w ciele nastoletniego chłopaka! Tutaj mogłoby zrodzić się następujące pytanie: co zrobi z jego bliźniakiem, Yoh oraz resztą ich przyjaciół? No cóż, chciał ich oszczędzić, ale tylko pod warunkiem, że nie będą próbować ochraniać Hao. A biorąc pod uwagę fakt, iż to „zło wcielone” bardzo wiele znaczy zarówno dla Yoh jak i jego przyjaciół, to raczej bez krwawej walki się nie obejdzie...
- Marco? – Z rozmyślań wyrwał go głos jednego z jego towarzyszy, Chrisa Venstara. Był to wysoki, ciemnoskóry mężczyzna o słusznej budowie ciała. Pochodził z USA.
- Ta? – wycedził przez zęby, nawet nie zaszczycając Amerykanina spojrzeniem.
- Nie, żeby coś... Ale czy oni nigdzie nie wyjechali? Patrz, w domu nie pali się żadne światło... – wyjąkał żołnierz z trudem.
Marco zgrzytnął zębami. Szczerze? Chciał udusić Venstara. Dlaczego w jego pustej łepetynie musiała zagościć taka myśl? To niemożliwe, że wyjechali! Hao Asakura na pewno jest w domu i śpi sobie smacznie, nie wiedząc, że za parę minut straci życie.
- Nie pali się światło, bo wszyscy śpią, skończony kretynie. – warknął w odpowiedzi.
- Aha. – mruknął Amerykanin. – Hej, nie jestem „kretynem”, a przynajmniej nie „skończonym” – burknął urażony, gdy tylko dotarł do niego sens słów blondyna. Po chwili nadął policzki oraz skrzyżował ręce na piersi, co znaczyło mniej więcej tyle: „Mam focha i to wcale nie 5-minutowego”.
Przywódca X-laws nie wytrzymał. Przejechał ręką po twarzy w geście kompletnego, życiowego załamania. Za jakie grzechy musiał współpracować z tym debilem?
- Nie wyczuwam żadnych duchów. – stwierdził kucający obok Venstara Larch Dirac, drugi z X‑lawsowskich idiotów.
Na czole Marco pojawiła się pulsująca żyłka. Przecież przed przybyciem na posesję Asakurów, tłumaczył im, że duchy-stróże ich wrogów zniknęły na doroczne świętowanie dzień wcześniej, tak samo jak ich Arcyduchy. Jak mogli o tym zapomnieć w ciągu zaledwie dwóch godzin? Najwyraźniej ich mózgi były o wiele mniej pojemne niż sądził...
- Poleciały na Hawaje. – odpowiedział, mając cichą nadzieję, że Larch wyłapie sarkazm. Niestety, grubo się pomylił, gdyż po chwili z ust mężczyzny padło krótkie pytanie „Samolotem?”.
- Nie, na jednorożcach.
- Naprawdę?
- Chodźmy już. – warknął blondyn, chcąc jak najszybciej zakończyć tę – według niego – żenującą konwersację.

***

Stanęli przed drzwiami. Marco dość szybko rozpracował zamek, przy czym przeszkodę oświetlał latarką Larch. „Chociaż tego nie spaprał” – pomyślał okularnik, przekraczając próg domostwa Asakurów jako pierwszy. Za niczym, niczym cienie, weszli jego towarzysze. Nagle, ni stąd ni zowąd, usłyszeli czyjeś kroki. Dochodziły one z głębi domu i, ku przerażeniu Diraca oraz Venstara, zbliżały się. Ktoś ewidentnie szedł w ich stronę. „To na pewno Hao!” – krzyknął w myślach podekscytowany Marco. Instynktownie zacisnął palce na rękojeściach Świętych Nożyc Sprawiedliwości. Było to narzędzie, którym obcina się żywopłot, lecz Lasso przerobił je na broń mającą odebrać starszemu Asakurze życie. Oczywiście, nadał mu oryginalny wygląd. Jego rękojeści pomalował na biało i doczepił do nich czerwone bombki. Na jednym z ostrzy wygrawerował wielki znak „X”.
O tak, niemal widział jak po jednym ciachnięciu nożyc, głowa tego demona upada na podłogę. Uśmiechnął się, niczym szaleniec, na myśl o szeroko otwartych, brązowych oczach, w których będzie mógł dostrzec jedynie bezgraniczny szok. Aczkolwiek to nic w porównaniu z tym, co go spotka po zabiciu Hao Asakury.
Tymczasem na korytarzu zapaliło się światło. I tutaj Marco spotkał ogromny zawód, ponieważ w ich stronę wcale nie szedł władca płomieni, tylko jeden z jego przyjaciół. Jak on się nazywał? Chyba Boro Boro...
Lasso zamrugał zaskoczony, jednakże po chwili zdał sobie sprawę ze swojego pecha. A tak bardzo chciał sprawić panience Jeanne radość na święta! Co z tego, że przy okazji niewinny szaman straciłby życie? Marco o to nie dbał. Dla niego liczyły się dwie sprawy: wywołać u ich wspaniałej przywódczyni szeroki uśmiech i zemścić się na Hao za wszystko, co go spotkało z jego strony. Niestety, jak zawsze, złośliwy los pokrzyżował mu plany.
„O nie, przyniosę jej głowę Asakury na tacy! I nikt mnie przed tym nie powstrzyma, a już z pewnością nie ten cały Boro Boro!” – krzyknął w myślach.
- Jeśli będę musiał, zabiję również tego szamana! – krzyknął na głos, co sprawiło, że Larch oraz Chris podskoczyli ze strachu. Z kolei, chłopak, mylnie nazwany przez Lasso „Boro Boro”, ani drgnął. Po prostu stał w miejscu, patrząc na trzech nieproszonych gości z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dopiero kilka minut później odwrócił się na pięcie i poszedł w sobie tylko znaną stronę, mrucząc coś o wielorybim tłuszczu.
Członkowie X-laws, wykorzystując okazję, postanowili ukryć się w łazience. Kto wie czy ten niebieskowłosy zaraz nie wróci w towarzystwie Hao, który bez problemu skopałby im tyłki?  Niestety, trójka rycerzy sprawiedliwości po otworzeniu drzwi prowadzących do łazienki, szybko zrozumiała, że właśnie popełnili największy błąd w swoim życiu. Aczkolwiek, cóż oni mogli poradzić? Musieli się gdzieś ukryć... A to, że musieli to zrobić akurat w pomieszczeniu, spowitym żółto-zielono-brązową mgłą, śmierdzącą zgniłymi jajami oraz kiszoną kapustą... No cóż, był to zwykły wypadek przy pracy.
O ile Marco i Venstar wytrzymali okropny odór, o tyle Larch minutę po wejściu do „komory śmierci” nie wytrzymał i zemdlał. Dwójka, która pozostała przy świadomości, już miała wrażenie, że straciła towarzysza na zawsze, gdy ten nagle zaczął się cały trząść. „To pewnie tylko drgawki pośmiertne”, stwierdził w myślach Chris, obserwując jak ciałem Diraca wstrząsają konwulsje.
                Z kolei, Lasso nie był zainteresowany, co się dzieje z Larchem, ponieważ całą swoją uwagę poświęcił nasłuchiwaniu. Szczerze? Miał wielką nadzieję, że Boro Boro nie wróci, gdyż zależało mu na jak najszybszym opuszczeniu zagazowanego pomieszczenia. „Kto tu załatwiał swoją potrzebę? Człowiek czy jakieś wielkie zwierzę?!” – pomyślał, gdy poczuł, iż niedługo on również straci świadomość.
Nagle ponownie usłyszał kroki. Przeklął szpetnie. Czemu jego własne życie tak go nienawidzi? Jednakże złość mu przeszła, kiedy na korytarzu zapanowała martwa cisza. „Co jest?” – spytał sam siebie, mocniej przyciskając ucho do drewnianej powierzchni obok klamki.
- Eh, pewnie dopadły mnie omamy przez niedobór wielorybiego tłuszczyku, bo to przecież niemożliwe, żeby po domu grasowali X-laws. Hej, chwila! Wiem, gdzie go schowałem! – usłyszał minutę później głos chłopaka.
Chwilę potem do uszu Marco po raz trzeci dobiegły kroki, które zniknęły po upływie paru sekund. Lasso wrzasnął w myślach „Wreszcie!” i szybkim ruchem otworzył drzwi. Zaczął łapczywie nabierać powietrza do płuc. Chris, który wybiegł z łazienki zaraz za nim, robił dokładnie to samo. Obydwoje nie zwracali uwagi na to, iż zachowują się niczym wyrzucone na brzeg ryby. Liczyło się dla nich jedno: odzyskanie oddechu. Szkoda tylko, że Larch nie miał takiej możliwości...
- Zabiję go! – warknął blondyn, gdy już wypełnił swoje płuca świeżym powietrzem.
- Nie chciałeś przypadkiem zabić Hao Asakury? – spytał „inteligentnie” Venstar.
-  A widzisz go gdzieś tutaj?! – krzyknął w odpowiedzi blondyn z pulsującą żyłką na czole.
Chris pokręcił przecząco głową. Marco tylko wywrócił oczami, poprawiając okulary, które w łazience zaparowały na lekko żółty kolor. „O bogowie, za jakie grzechy mnie tak karzecie?”, pomyślał zrozpaczony, wbijając wzrok w sufit. Niestety, nikt nie udzielił mu odpowiedzi.

***

Weszli powoli na piętro. Na szczęście, droga była czysta. Tak im się przynajmniej wydawało... Podeszli niemalże na paluszkach do pierwszych, lepszych drzwi. Marco bez namysłu je otworzył. Światło w pokoju, który znajdował się za nimi, było zapalone. Blondyn zlustrował pomieszczenie wzrokiem. Niemal od razu w oczy rzuciła mu się gęsta, niebieska czupryna. Jej właściciel gorączkowo czegoś szukał w, stojącej obok okna, szafie. Chris, wiedząc, iż jego szef chce zamordować chłopaka, postanowił go w tym wyręczyć. Zaczął iść w stronę szamana, gdy nagle stracił widoczność. Sprawcą nagłego oślepnięcia Venstara była czyjaś koszulka. Aczkolwiek, na tym jego cierpienie się nie skończyło. Nie minęła sekunda, a na głowie mężczyzny wylądowało coś ciężkiego. Chris, zamroczony bliskim spotkaniem z nieokreślonym przedmiotem latającym, który do lekkich nie należał, nieświadomie zrobił kilka kroków do tyłu. Tym samym wpadając na Marco i przewracając go...
- Zejdź ze mnie, ty nic niewarta kupo mięsa! – krzyknął zirytowany blondyn, czując na sobie wcale niemały ciężar Amerykanina.
Niestety, Venstar nie spełnił jego prośby, ponieważ był nieprzytomny, czego Lasso jeszcze nie wiedział. Okularnik przeklął, gdy zrozumiał, że podczas upadku upuścił nożyce. Z trudem zepchnął z siebie Chrisa i usiadł na podłodze, po raz kolejny łapiąc łapczywie powietrze do ust. Popatrzył w stronę szafy. Niestety, nie zobaczył przy niej Boro Boro...
- Musiał zejść na dół – mruknął, sięgając po „broń”.
Szczerze? Miał już serdecznie dość tej chorej sytuacji! Ale nie mógł się tak łatwo poddać. Nie, nie ze względu na zemstę na Hao... Marco w ciągu tych kilkunastu minut zdążył obrać sobie nowy cel: zabicie niebieskowłosego. Przez tego idiotę musiał schować się w łazience, w której śmierdziało gorzej niż w oborniku. Nie mówiąc już o tym, że skrzywdził jego „pomocników”. Co z tego, iż zrobił to nieświadomie? I tak musiał za to zapłacić!
Z tą myślą Marco zerwał się na równe nogi, po czym, nie zaszczycając nieprzytomnego Chrisa ani jednym spojrzeniem, podbiegł do schodów. O mały włos z nich nie spadł. Na szczęście, w porę odzyskał równowagę i odległość dzielącą go od parteru pokonał bez większego uszczerbku na zdrowiu. Przynajmniej fizycznym, bo na głowę to on był już chory od dawna. Aczkolwiek nie przyznawał się do tego ani publicznie, ani sam przed sobą...
Na parterze usłyszał głośne, choć urywane jęki. „Najwyraźniej Larch powoli wraca do żywych” – przemknęło mu przez myśl.
Nagle z głębi domu do jego uszu dotarł dźwięk tłuczącego się szkła. Szatański uśmieszek zagościł na twarzy przywódcy X-laws, ponieważ doskonale wiedział, kto narobił niepotrzebnego hałasu. Pod wpływem chwili, po raz pierwszy odkąd wszedł do domostwa Asakurów, użył Świętych Nożyc Sprawiedliwości. Na szczęście, ich ofiarą padło jedynie powietrze, gdyż jedynym, co chciał zrobić w tym momencie, było sprawdzenie, czy zawiasy się nie zacinają.
Z nieschodzącym uśmiechem zaczął iść w stronę, z której dobiegł hałas. Kilka minut później stał w czymś rodzaju schowka. Taki wniosek wyciągnął, kiedy zobaczył wyposażenie pomieszczenia; znajdowały się w nim detergenty oraz narzędzia do walki z brudem, takie jak mopy, kilka szmatek czy miotły.
Na środku niewielkiego pokoiku zobaczył różową kałużę. Leżała w niej zakrętka, a wokół plamy rozsypane były różnej wielkości szkła. Najwyraźniej Boro Boro musiał rozbić słoik z jakimś detergentem. Samego chłopaka w schowku już jednak nie było. Niespodziewanie do uszu Marco dotarł ten sam dźwięk, co kilka minut wcześniej.
***
Po nieudanych poszukiwaniach w schowku, Horo postanowił udać się do salonu. Przypomniał sobie, że widział kiedyś Annę niosącą kilka puszek wielorybiego tłuszczu gdzieś w tamtym kierunku. Kojarzył nawet skrzypienie parkietu, więc przypuszczał, że gdzieś w podłodze może być ukryty schowek.
Potrzebował tego tłuszczu coraz bardziej, bo czuł, że zaczyna mieć omamy. Widzieć X-laws w Wigilię w domu swoich przyjaciół? Nie, to głupie. Zbyt głupie, żeby było prawdziwe. Zwłaszcza, że X-laws nigdy nie byliby takimi idiotami, by rzucać się na wielkiego, groźnego Hao Asakurę z sekatorem… Prawda?
Zaczął od poszukiwań w miejscu, gdzie najłatwiej było odsunąć dywan. Sam zdziwił się, i to bardzo, kiedy rzeczywiście natrafił na klapę w podłodze. Cóż, głupi ma zawsze szczęście.
Albo i niekoniecznie. Kiedy otworzył schowek, znalazł w środku tylko kolejną porcję środków czyszczących i jakiś smar w szklanym słoiku. Zdenerwowany, wyrzucił go za siebie, słysząc tylko odgłos stłuczonego szkła.
Schowek okazał się głębszy niż mu się wydawało początkowo. Aby sięgnąć dna, musiał mocno się pochylić. Skupiony na swoim zadaniu, z szumem w uszach od braku ukochanego jedzenia, nie usłyszał nawet, jak pewien wysoki blondyn zaciekle walczy z grawitacją.

***

Marco wybiegł ze schowka, zupełnie zapominając o różowej plamie. Stanął prosto w nią, przez co jeden z jego butów pokrył się śliską substancją. W pewnym momencie stracił równowagę i, chcąc za wszelką cenę utrzymać się na nogach, zaczął machać rękami niczym zepsuty wiatrak, przy okazji upuszczając nożyce. Niestety, biedak nie wiedział, że to tylko początek jego bliskiego spotkania z panią choinką.
Wciąż walcząc o utrzymanie się na nogach, wpadł, a właściwie wjechał na śliskich butach do salonu. Stała tam żywa choinka obwieszona różnymi ozdobami: bombkami, kolorowymi łańcuchami, koralikami, gwiazdkami i lampkami. Gdzieniegdzie wisiały też papierowe aniołki, mikołaje i płatki śniegu zrobione przez Pirikę oraz Tamao. Na czubku świątecznego drzewa dumnie sterczała pięcioramienna gwiazda. Niestety, Marco nie zauważył choinki. Dlaczego? Cóż, nadal zaciekle walczył o utrzymanie równowagi. Czemu nie patrzył pod nogi? Albo chociaż nie szedł powoli, tylko biegł?!  Teraz miał słono zapłacić za swoją głupotę...
Blondyn przegrał walkę z grawitacją. Upadł na podłogę. Niestety, w trakcie swojego krótkiego lotu chwycił się rozpaczliwie za lampki i pociągnął choinkę ze sobą. Z początku nic się nie działo; tylko lampki spadły z gałęzi, bo doniczka dzielnie opierała się ciężarowi mężczyzny. Dopiero minutę po tym jak Marco zaliczył glebę, świąteczne drzewo „wspaniałomyślnie” postanowiło go dobić. I to dosłownie! Nie minęła sekunda, kiedy Lasso został bezceremonialnie przygnieciony stertą, ostrych niczym szpilki, igieł.
- Nienawidzę świąt – warknął, gdy usłyszał cichy trzask. Marco doskonale wiedział, co właśnie zaszło – jego okularki podzieliły los tych bombek, które miały nieszczęście stłuc się przy bliskim spotkaniu choinki z podłogą.

***

                Mieli szczęście, że Duch Ognia nie dołączył do pozostałych stróżów i nie musieli dzięki temu kłopotać się z biletami na samolot. Praktycznie od razu, gdy Yoh zorientował się, że brakuje wśród nich szamana z Hokkaido, wskoczyli na grzbiet ognistego potwora i polecieli z powrotem do Japonii.
                Pierwszą rzeczą, która rzuciła im się w oczy po przybyciu do tokijskiej posiadłości, był wyłamany zamek. Bracia spojrzeli po sobie niepewnie i z podwójną ostrożnością, powoli nacisnęli klamkę.  W korytarzu było ciemno i pozornie, wszystko wydawało się być w porządku.
                Z daleka widzieli światło pochodzące z salonu. Na palcach przeszli wzdłuż holu, szerokim łukiem omijając łazienkę, której drzwi z jakiegoś powodu pozostawały otwarte. Ze środka wydobywał się zapach tak obrzydliwy, że Hao zastanawiał się, czy to przypadkiem domowe duchy nie wyłamały zamka, chcąc się wydostać na zewnątrz.
                Przechodząc obok, Yoh z roztargnieniem zerknął do łazienki. Przeszedł dalej, początkowo nie zauważając leżącego na ziemi nieprzytomnego Larcha. Po dwóch krokach zdał sobie jednak sprawę, że coś było nie tak i zawrócił, ciągnąc ze sobą brata.
- Chcesz mnie udusić tym odorem?! – syknął Hao, opierając się. Nie chciał zbliżać się do tej komory gazowej.
- Cicho. Patrz. – Yoh wskazał na leżącego na podłodze członka X-laws.
                Hao miał na twarzy wyraz totalnego obrzydzenia pomieszanego z zaskoczeniem.
- Myślisz, że nie żyje? – spytał brata, nie spuszczając wzroku z niespodziewanego gościa.
- Obawiam się, że nikt nie przeżyłby tego smrodu dłużej niż przez kilka sekund. – Yoh pochylił głowę, chcąc uczcić pamięć zmarłego. W tym jednak momencie Larch wydał z siebie dziwny dźwięk i poruszył się lekko.
                Hao podszedł bliżej, zatykając nos, i niezbyt delikatnie kopnął Strażnika Sprawiedliwości w brzuch. Ten jęknął, ale się nie obudził.
- Wytrzymały gość – stwierdził, po czym szybkim krokiem opuścił łazienkę. – Zajmiemy się nim później, bo zaraz sam padnę.
                Yoh skinął głową, zgadzając się na tę opcję. Przeszli dalej, wciąż dosyć niepewni, co zastaną w salonie.
Czegokolwiek jednak się spodziewali, na pewno nie był tym Horo siedzący pod ścianą i z błogością na twarzy zajadający się wielorybim tłuszczem, który wyciągnął ze skrytki pod choinką. A propos choinki, leżała ona na ziemi, otoczona przez kawałki szkła z rozbitych bombek.
- Yy… Horo? To tu się stało? – spytał Hao, wciąż w lekkim szoku spoglądając na salon.
- I czemu w naszej łazience leży nieprzytomny członek X-laws? – dodał od razu Yoh.
                Niebieskowłosy podniósł wzrok na bliźniaków i podbiegł do nich z uśmiechem. Cała jego twarz umorusana była ulubioną przekąską, a pełny brzuch wystawał spod zbyt krótkiej koszulki.
- Hej, chcecie trochę? – Podsunął im puszkę z tłuszczem pod nos. Kiedy bliźniacy jednocześnie odmówili, Usui zastanowił się nad pytaniem młodszego Asakury. – Chwila… Jaki członek X-laws?
          Nie zdążyli mu odpowiedzieć, gdyż w tym momencie spod choinki dał się słyszeć przytłumiony jęk. Bliźniacy spojrzeli po sobie niepewnie i podeszli do drzewka, aby je podnieść.
              Trudno opisać ich zdziwienie, kiedy pod gałęziami ujrzeli „rozpłaszczonego” Marco, którego biały uniform cały ponabijany był igłami. Jego zwykle uczesane włosy wyglądały, jakby przebiegło po nich stado wiewiórek ściganych przez wściekłego koguta. Okulary leżały potłuczone kilkanaście centymetrów od jego twarzy. Obok ręki leżał wielki, biały sekator, do którego przywiązane były (obecnie potłuczone) bombki.
            Przywódca X-laws podniósł wzrok, mrużąc oczy i próbując rozpoznać stojące nad nim postaci. Hao zastanawiał się, jak duża była jego wada wzroku. W końcu Włoch wstał i otrzepał się, starając się zachowywać normalnie, co zdecydowanie mu się nie udało, bo raczej ciężko wyglądać normalnie będąc całym w igłach i kolorowych szkiełkach z ozdób świątecznych. Nie wspominając o tym, że moment wcześniej leżało się przygniecionym przez choinkę.
- Ej, a on tu skąd? – spytał po chwili Horo, wciąż nie przestając zajadać się tłuszczem.
                Bliźniacy spojrzeli na niego jak na idiotę.
- Chcieliśmy cię spytać o to samo – powiedział Yoh, nie spuszczając wzroku z Marco.
           Ten z kolei zerkał od jednego Asakury do drugiego, starając się bez okularów rozpoznać, który jest tym właściwym. W końcu położył jedną rękę na ramieniu Yoh i pochylił się nad nim, palcem drugiej celując prosto między ciemne oczy nastolatka.
- Ty… Ty już od dawna powinieneś nie żyć. Twoja głowa miała być prezentem na święta dla naszej Świętej Panienki Jeanne. Ty…
              Nie dokończył, ponieważ Hao zdzielił go drewnianym Mikołajem w potylicę.
- I po problemie. – Ognisty szaman wzruszył ramionami. – To teraz opowiadaj, Horo, co tu się działo.
- Właściwie…
             Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, do salonu wszedł Chris. Jego krok był bardzo niepewny i jedną ręką ciemnoskóry członek X-laws musiał się podeprzeć o framugę. Drugą trzymał się za głowę, na której wyrósł wielki guz.
- Więcej was tu matka nie miała!? – zdenerwował się Hao.
- O, cześć – przywitał się dość nieprzytomnie żołnierz i pomachał do nich z głupkowatym uśmiechem. – Wesołych…ten, tego… Świąt. Albo walentynek… Cokolwiek.
                Yoh obrzucił spojrzeniem najpierw Chrisa, potem nieprzytomnego Marco aż w końcu Horo i Hao, którzy wydawali się równie zdezorientowani całą sytuacją jak on.
- Chyba trzeba będzie zadzwonić do Jeanne, żeby wzięła stąd tych swoich psycholi – stwierdził.
            Początkowo planowali przeszukać Marco w poszukiwaniu jakiegoś identyfikatora, na którym  mógłby znajdować się numer telefonu. Z pomocą przyszedł im jednak Horo, który najnormalniej w świecie podszedł do Chrisa, który usiadł sobie na kanapie i spytał go:
- Znasz może telefon do Jeanne?
           Ku zdumieniu bliźniaków, członek X-laws wyrecytował numer z pamięci. Cały czas uśmiechał się przy tym jak idiota. Bracia zaczęli się zastanawiać, co mu się właściwie przytrafiło. Horo wzruszył tylko ramionami.
             Niedługo później, Hao dzwonił już do głównej siedziby Strażników Sprawiedliwości.
- Żelazna Dama Jeanne, słucham.
- Hej, tu Hao. Słuchaj, mam taką sprawę. Są Święta i chyba każdy ma prawo do chwili spokoju, nie? Mieliśmy chyba jakąś niepisaną umowę, żeby się nie zabijać w Boże Narodzenie. A twoi pozbawieni mózgów debile wpadli do nas do domu z sekatorem i tak trochę zepsuli nastrój. Mogłabyś coś z nimi zrobić?
            Tuż po jego słowach, dziewczyna się rozłączyła.

***

            Zaledwie kilkanaście minut później, bliźniacy siedzieli z Horo na kanapie i spoglądali na Jeanne, która ze skruszoną miną stała przed nimi. Jej trzej sługusi ustawili się za nią: Chris nadal w dość osobliwym stanie, Larch śmierdzący gorzej niż skarpetki Horo i Marco, który najchętniej zapadłby się pod ziemię. Poza nimi wraz z liderką przybyli Cebin i Porf, jednak ci dwaj pełnili tylko coś w rodzaju tylnej straży i nie odezwali się nawet słowem.
- Ja… bardzo, bardzo was przepraszam, że moi chłopcy zrobili coś takiego. Ja… nie wiem, co ich napadło. Święta to Święta, niezależnie, czy jest się złym czy nie. Wszyscy zasługują na trochę świątecznej radości… - powiedziała liderka X-laws smutno. – Przepraszam.
            Bliźniacy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Po chwili ciszy, która miała stworzyć lekkie napięcie u nieproszonych gości, odezwał się Hao.
- Czekam na przeprosiny z ich strony. – To mówiąc, wskazał na trzech winowajców.
                Marco obrzucił go spojrzeniem wypełnionym najszczerszą nienawiścią. Jednocześnie Chris uśmiechnął się i powiedział swobodnie:
- Sorry, nie chcieliśmy.
              Po chwili przeprosił również Larch. Marco nadal stał niewzruszony, nie chcąc zniżyć się do poziomu proszenia o wybaczenie Największego Zła Tego Świata. Jeanne zacisnęła zęby i głową pokazała mu, żeby się pospieszył.
              Początkowo, blondyn bardzo się opierał, jednak kiedy liderka podeszła do niego i stanęła mu na stopę butem na obcasie, zmienił zdanie i wydukał:
- Przepraszam… - Miał przy tym minę skazańca, ale Hao to wystarczyło.
- Przeprosiny przyjęte. – Jego ton tak bardzo przypominał ton urażonej księżniczki, że Yoh omal nie wybuchł śmiechem.
             Widać było, jak Jeanne nieco się rozluźniła. Na jej buzi pojawił się nawet delikatny uśmiech.
- Dziękuję. – To były najbardziej szczere, sympatyczne słowa, jakie kiedykolwiek od niej usłyszeli. – To my… już pójdziemy. Przepraszam, że zepsuliśmy wam Święta…
             Hao z satysfakcją przyglądał się, jak skruszeni X-laws wychodzą z ich salonu. Jego brat nie podzielał jednak jego nastroju i podbiegł do Jeanne, kiedy stała już w drzwiach.
- A wy… Macie gdzie spędzić te Święta?
              Dziewczynka spojrzała na niego z zaskoczeniem malującym się w czerwonych oczach.

***

        Zaledwie godzinę później, wszyscy zebrali się w domu Meene i Johna, tym razem już w komplecie. A nawet mieli więcej niż komplet. Do stołu dostawiło się dodatkowe sześć krzeseł dla wciąż dość onieśmielonych członków X-laws.
           Pomimo początkowej niezręcznej atmosfery, z czasem rozmowy stały się coraz swobodniejsze i po kolacji wszyscy zachowywali się jak najlepsi przyjaciele. No, może poza Marco, który dąsał się cały wieczór i nie odwracał wzroku od ich cudownej liderki. Później miał opowiadać, jak to „Ich kochana Jeanne wspaniałomyślnie oszczędziła Hao Asakurę w Święta”, ale i tak nikt go nie słuchał. Niektórzy się niestety nie zmieniają.
          Hao i Yoh siedzieli razem na kanapie, spoglądając na przyjaciół. Doskonale wiedzieli, że już jutro wszystko powróci do normalności, ale i tak cieszyli się z obecnej sytuacji. Ren i Lyserg dyskutowali o czymś z Cebinem, Ryu i John rozmawiali z Larchem o żelu do włosów, dziewczęta zachwycały się jedwabistością włosów Jeanne i obgadywały chłopaków, Chris śmiał się do rozpuku z żarów Choco, któremu Ren i Horo wspaniałomyślnie nie grozili śmiercią. Pozostali zajadali się ciasteczkami Meene albo brali udział w świątecznym karaoke.
- Nadal nie wierzę, że zaprosiłeś ich na Święta – powiedział Hao z uśmiechem. Początkowo był bardzo przeciwny pomysłowi brata, ale teraz już zdołał się do niego przekonać. – Nie chce się wierzyć, że mogę być z nimi w jednym pokoju bez obaw, że zaraz ktoś zaraz wyceluje we mnie z pistoletu.
- Właściwie to nie do końca… - zaśmiał się Yoh, gdyż przed nimi stanął mały synek Johna z plastikową strzelbą w ręce.
- Pif paf! – zawołał chłopczyk i kiedy Hao udał, że został trafiony, roześmiał się szczerze i pobiegł pochwalić się tacie.
- No dobrze, ale technicznie to była strzelba! – bronił się starszy bliźniak. Młodszy tylko poczochrał mu włosy. – Chyba zacznę wierzyć w cuda. – Wrócił do poprzedniego tematu, wskazując na Marco, któremu Choco nałożył rogi renifera.
- Boże Narodzenie to okres cudów, nie ma się czemu dziwić – powiedział z uśmiechem Yoh. Hao przytulił go mocno i wyszeptał:
- Masz rację. Wesołych świąt, Yoh.
- Wesołych świąt, Hao.

             To były najprzyjemniejsze Święta w ich życiu.


sobota, 25 października 2014

Koniec

Witajcie :)
Po długich przemyśleniach, wreszcie podjęłam decyzję. Tak jak pisałam to w poprzedniej notce informacyjnej, fabuła tego bloga leży, nie podoba mi się już to opowiadanie i wszystko, co było tu pisane od końca Turnieju było stworzone na siłę.

Planowałam wprowadzić tu wątek Johna, który finalnie wykorzystałam jako prolog mojego opowiadania o X-Laws, a także opisywać przygody naszych szamanów podróżujących po świecie i rozwiązujących problemy ludzi w najróżniejszych miejscach. Ale po prostu nie wyszło.

Zdecydowałam, że nie ma sensu udawać, że kiedyś odwieszę tego bloga. Właściwie to od momentu, kiedy opublikowałam poprzednią notkę pytałam się "A dlaczego tego po prostu nie zakończyłaś?". To właśnie teraz robię.

Oficjalnym zakończeniem bloga jest rozdział 38. Wraz z końcem Turnieju kończy się to opowiadanie. Myślałam nad usunięciem późniejszych rodziałów, ale czytelnicy mają prawo zobaczyć, jak bardzo spadła jakość fabuły (nie to, że była ona jakaś ambitna xD).

Ten blog jest więc blogiem zakończonym. Cieszę się, że mogę to powiedzieć, bo daje mi to swego rodzaju ulgę. Nie lubię pozostawiać rzeczy niedokończonych. :)

Nie oznacza to, że nie będzie tu już żadnych nowych notek. Nie chcę zaśmiecać pozostałych blogów, dlatego to właśnie tutaj co jakiś czas będę wrzucać jakieś oneshoty. :) Najbliższy - mam nadzieję - powstanie na Gwiazdkę. :D

Raz jeszcze dziękuję wszystkim za wsparcie i liczę, że spotkamy się jeszcze na moich pozostałych blogach:



Kocham Was, 
Yohao


niedziela, 26 stycznia 2014

Czas na zmiany

Jakieś dwadzieścia miesięcy temu pewna dziewczynka postanowiła wrócić do serialu, którym zachwycała się w dzieciństwie. Jedynymi bohaterami, jakimi stamtąd zapamiętała byli dwaj bracia bliźniacy, Asakurowie. Kiedy tylko obejrzała pierwszy odcinek, poczuła, że na tym się nie skończy. Świat szamanów i ich duchów zupełnie zawładnął jej sercem, dlatego już po kilku dniach miała za sobą wszystkie 64 odcinki. Lecz to nie wystarczało. Chciała więcej, dlatego zaczęła sama w myślach tworzyć nową historię dla bohaterów.
A potem się zaczęło. Z nudów szukała obrazków z ulubionymi postaciami, aż natrafiła przypadkiem na blog z opowiadaniem. Z początku ilość rozdziałów odstraszyła ją i uciekła. Jednak czarne tło i czerwone litery zdawały się przyciągać. Parę tygodni później, gdy były już wakacje, zabrała się za czytanie. Historia Yoh i Hao jako pogodzonych braci wydawała się dla niej niesamowita. Zarazem, po części zgadzała się z jej własnymi wyobrażeniami. 
W ciągu kolejnych dwóch miesięcy szukała i czytała wiele blogów, co coraz bardziej nakłaniało ją do podzielenia się swoją historią. W końcu, 7 września 2012 roku zdecydowała się założyć własnego. Tak narodziło się My Asakura Twins. Z początku tempo dodawania rozdziałów było naprawdę szybkie, bo niekiedy w ciągu tygodnia pojawiało się do 4 postów. Ich jakość z pewnością pozostawiała wiele do życzenia. Z czasem, rozdziały zaczęły pojawiać się coraz rzadziej.

Dzisiaj jest 26 stycznia 2014. Od ostatniego rozdziału minęły ponad trzy miesiące. 

Pewnie zastanawiacie się, po co to piszę. Myślę, że to będzie najlepsze wytłumaczenie mojej decyzji. Kilka dni temu, po rozmowie z zaufanymi osobami, zdecydowałam, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Ta historia przestała mi się podobać, a ja nie jestem w stanie napisać nic sensownego. Gdy tylko zaczynałam, po paru linijkach kasowałam wszystko. Powiem szczerze, iż żałuję, że nie skończyłam tego bloga razem z Turniejem Szamanów. 

Moim celem nie jest wzbudzenie w czytelnikach litości. Chcę po prostu być z Wami szczera. Nie idzie mi, dlatego zawieszam tego bloga. Wiem, że jeszcze w poprzednim poście zapewniałam, że tego nie zrobię, ale to chyba najrozsądniejsze wyjście. Kto wie, może kiedyś poczuję jeszcze chęć do powrotu tutaj. Sądzę jednak, że nie w najbliższej przyszłości. 

Jestem pewna, że zgodzicie się ze mną, że fabuła tego bloga leży. Nie dzieje się tu nic ciekawego, a ostatnie rozdziały były pisane na siłę. Dużo lepiej czuję się na Two Souls Asakura i teraz głównie na tym blogu chcę skupić moją wenę związaną z Asakurami. Nie oznacza to jednak, że chcę prowadzić tylko jedno opowiadanie.

Pomysł na napisanie historii innej niż wszystkie narodził się w mojej głowie już ponad rok temu, gdy jednym z ważniejszych bohaterów My Asakura Twins przypadkiem stał się John Denbat. Może to zabrzmieć śmiesznie, ale naprawdę polubiłam X-laws. Ba, pokochałam ich! Dlatego zaczęłam się zastanawiać, co by to było, gdyby więcej osób zapałało do nich sympatią. Widziałam, jak John i Meene zaczęli pojawiać się na coraz większej ilości blogów, co sprawiało mi niesamowitą radość. W tym miejscu po raz kolejny muszę podziękować pewnym osobom, z którymi rozmawiałam na ten temat. Jak się okazało, są oprócz mnie osoby, które ciekawią losy X-laws. 

Jako że dzisiaj są urodziny Meene, uznałam, że to odpowiednia data, by uroczyście ogłosić otwarcie 


Wszystkich czytelników, którzy w trakcie czytania polubili Johna, Meene czy Lyserga, serdecznie zapraszam :) Wraz z tą informacją, pojawił się tam prolog.

Raz jeszcze dziękuję wszystkim osobom, które czytały My Asakura Twins. Dziękuję tym, kórzy zostawiali tu dłuższe i krótsze komentarze. Dziękuję tym, którzy pokazywali mi moje błędy, co na pewno pomogło mi w dalszym pisaniu. Dla Was pojawi się tutaj wkrótce walentynkowy oneshot, który będzie dla mnie zarazem pożegnaniem z MAT'em. Akcja dziać się będzie tuż po powrocie bliźniaków z finału. A kto zostanie głównym bohaterem? Tego dowiecie się wkrótce :)

Szczerze Wam oddana, Yohao

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!

W Betlejem mieście Zbawiciel się rodzi...
Niech się Wam, mili, najlepiej powodzi.
Niech Wam służy  szczęście o każdej godzinie.
I niech Was dobrego nic w życiu nie minie!

Tym razem nie chcę się zbyt długo rozpisywać. Mogę jedynie przeprosić za to, że ostatnio coś mało publikuję. Prawda jest taka, że co siadam nad rozdziałem na tego bloga, to mam ochotę wykasować wszystko. Nie wiem, chyba potrzebuję trochę przerwy. Zawieszać nie zawieszam, ale po prostu robię przerwę. Dlatego też w najbliższym czasie możecie się spodziewać czegoś nowego na blogu Two Souls Asakura.  Przykro mi, że tak wyszło, ale najwidoczniej tak musi być. 

Zanim jeszcze przejdziemy do Świąt, musze się pochwalić mikołajkowym prezentem i historią z nim związaną:


Torba ta jest jednym z najlepszych prezentów jakie kiedykolwiek dostałam <333
Wyobraźcie sobie, że szłam z tą torbą korytarzem i zaczepił mnie jeden chłopak o rok młodszy, którego wcale nie znam. Serio, nawet nie wiem jak ma na imię i do której klasy chodzi xD Wiem tylko, że ma świetną koszulkę z Death Note'a. Ale to pomińmy.
Wyobraźcie sobie, że ten chłopak normalnie, przy kolegach z klasy spytał mnie "Hej, ty jesteś Ania, nie? Oglądasz "Shaman King"?" Myślałam, że go ucałuję <3 Byłam taka wzruszona, że masakra! Potem pytał też o inne anime, a mi się tak ciepło na sercu zrobiło :D Zdobyłam nowego przyjaciela! xD

A teraz już w atmosferze świątecznej :)
Co prawda dowiedziałam się już ostatnio, że to z pewnością nie jest oryginalny pomysł, co dosyć skutecznie zniechęciło mnie do publikowania... Jednakże ktoś powiedział mi, że to tak jak z blogami - bohaterowie i zamysł podobny, lecz interpretacja różna. Dlatego chciałam Wam przedstawić moją własną interpretację "Opowieści Wigilijnej" Charles'a Dickens'a :) 
Poza tym, życzę Wam zdrowych, radosnych Świąt, mnóstwa prezentów pod choinką, wspaniałych przyjaciół, niezapomnianego Sylwestra i spełnienia wszystkich najskrytszych marzeń! Wesołych Świąt!

Lojalnie ostrzegam! To coś ma 13 stron A4, więc polecam czytać, kiedy ma się więcej wolnego czasu :D



Opowieść Wigilijna


Izumo, 24 grudnia 2011

                Mimo że Japonia to kraj, gdzie chrześcijanie stanowią mniej niż jeden procent populacji, świętowanie Bożego Narodzenia już od wielu lat było dla jej mieszkańców czymś całkowicie naturalnym. Chociaż pozbawione religijnego podtekstu, Święta dla Japończyków zawsze były czasem spędzanym z osobami, które się kocha. Dla większości to właściwie coś w rodzaju drugich walentynek, gdzie można spędzić cudowny wieczór tylko we dwoje. Niektórzy jednak lubią spędzać je rodzinnie, siedząc przy jednym stole i rozdając sobie wzajemnie prezenty. Do takich rodzin należą także państwo Akimori.
                Wspaniała choinka, ozdobiona w srebro i złoto przez Megumi, stała w kącie jadalni, od razu przyciągając wzrok przechodzących obok domowników. Leżało pod nią już całkiem sporo kolorowych paczek i toreb z prezentami, aż proszącymi się o odpakowanie. Jednak na to trzeba było jeszcze trochę poczekać.
                Rodzice przygotowywali właśnie podwieczorek, którego głównym punktem było tzw. Kurisumasu Keeki – niezwykle słodkie ciasto z grubą, lukrową polewą. Ich dwaj siedmioletni synowie zaciekle próbowali dobrać się do słoika z piernikami, który ich mama położyła na najwyższej półce komody. Niestety, z dość marnym skutkiem. Nie pomogło branie brata „na barana” ani też wspinanie się na dosyć chybotliwy taboret. Przy trzeciej próbie obaj bliźniacy wylądowali na ziemi, otoczeni błyszczącym łańcuchem, którym została przyozdobiona szafka, a którego złapał się Daichi, kiedy stracił równowagę.
- Chłopcy, nie można was spuścić z oka nawet na parę minut! – Ichigo, ojciec chłopców wszedł do pomieszczenia i karcąco spojrzał na synów. – Poczekajcie jeszcze trochę, a wszyscy razem zjemy podwieczorek.
                Mężczyzna, choć naprawdę kochał swoich dwóch łobuzów, tym razem naprawdę był na nich zły. Nie dość, że od samego rana plątali się wszystkim pod nogami i narzekali, że im się nudzi, to jeszcze przeszkadzali. Gdyby chociaż jego ojciec Sōichirō tu był… Ale niestety, nadal nie wrócił do domu.
                W tym momencie, jak na zawołanie dał się słyszeć szczęk zamka w drzwiach. Zaledwie moment później, w pokoju pojawił się uśmiechnięty dziadek bliźniaków.
- Jak dobrze, że jesteś, Otō-san! Razem z Megumi zajmujemy się przygotowywaniem posiłku i nie ma kto pilnować chłopców… A nie da się ich zostawić samych nawet na parę minut. – To mówiąc, Ichigo wskazał na wyplątującego się z łańcucha Daichi’ego.
                Starszy pan zaśmiał się i potargał włosy starszego z braci, który przyszedł go przywitać.
- Cóż, myślę, że znajdę dla chłopców jakieś zajęcie… - odparł Sōichirō, pocierając brodę dłonią.
- Zostawiam ich pod twoją opieką, Otō-san – powiedział jego syn, kierując się z powrotem w stronę kuchni. – Podwieczorek wkrótce będzie gotowy – dodał z uśmiechem.
                Bliźniacy zostali w pokoju razem z dziadkiem, który przysiadł na poduszce pod ścianą. Nie byli do końca pewni, jak się zachować. Co innego kraść ciastka, kiedy rodzice nie patrzą, a co innego być pod stałą obserwacją najstarszego członka rodziny.
- Ech, chłopcy, chłopcy… - westchnął Sōichirō z uśmiechem. – Co byście powiedzieli na jakąś opowieść? Powiedzmy, opowieść wigilijną? – zaproponował, przybierając wygodniejszą pozycję.
- Opowieść Wigilijną..? Chyba mama już to nam kiedyś czytała… - zastanawiał się głośno Daichi, jednak w tym momencie otrzymał mocnego kuksańca od brata.
- Cicho! – ofuknął bliźniaka Daiki i zawołał: - Mów dziadku!
                Starszy pan zaśmiał się. Następnie poczekał aż wnukowie usadowią się wygodnie obok niego. Po kilku sekundach zastanowienia zaczął swoją opowieść:
- Przenieśmy się teraz do Tokio, trzy lata po przerwaniu Turnieju szamanów…

***

                To był mroźny, grudniowy poranek. Większość ludzi na ulicach opatulała się mocno płaszczami, by uniknąć wszechogarniającego śniegu, który padał nieprzerwanie już od kilku dni.
                Jedną z mniej zatłoczonych ulic przedzierał się przez zaspy niewysoki siedemnastolatek, powoli, lecz nieustannie, zbliżając się do celu swojej podróży, jakim był dom jego najlepszego przyjaciela. „W sumie…” – pomyślał Manta z goryczą, zanim jeszcze wyszedł tego dnia na dwór. – „Powinienem chyba go nazywać byłym przyjacielem…”
                Ilość białego puchu na ulicy i chodnikach zwiększała się z każdą chwilą i pługi ledwo nadążały z odśnieżaniem. Nawet długonogie osoby miały problem z przemieszczaniem się, nie mówiąc już o niziutkim Oyamadzie, który w ciągu ostatnich trzech lat urósł zaledwie o dwa centymetry, a teraz ledwo widział znad wysokich zasp.
                Łatwo chyba wam będzie wyobrazić sobie jego szczęście, gdy wreszcie dotarł pod drzwi posiadłości Asakury. Z zewnątrz nie zmieniła się ona zbytnio, jednak Manta dobrze wiedział, że to tylko pozory. Od momentu, gdy Yoh zerwał zaręczyny z Anną i zupełnie odciął się od przyjaciół, dom zdecydowanie stracił swój dawny majestat. Rzecz jasna nadal mieszkały w nim duchy-rezydenci, a nawet porządek był w miarę utrzymany, jednak brakowało w nim życia i tej pozytywnej aury, którą dawniej roztaczał wokół siebie młody szaman.
                Oyamada zadzwonił do drzwi, lecz nikt mu nie otwierał. Dawniej po prostu wszedłby do środka bez pukania, jednak w ostatnim czasie po prostu zaczął się bać reakcji przyjaciela. Gdyby sprawa nie była tak ważna, prawdopodobnie jasnowłosy chłopak odpuściłby i wrócił do domu, nie chcąc denerwować Asakury. Ale jednak była.
                Siedemnastolatek nacisnął klamkę, a drzwi otworzyły się przed nim. Yoh rzadko zamykał, jeżeli był w domu.
- Cześć Yoh, to ja, Manta – zawołał jasnowłosy, wchodząc do środka. Właściciela pomarańczowych słuchawek nigdzie jednak nie było widać. To w sumie nie zdziwiło gościa aż tak. Dobrze wiedział, gdzie ukrywał się jego przyjaciel.
                Nie czekając na nic, skierował się w stronę pomieszczenia przekształconego w coś w rodzaju siłowni. Tak jak się spodziewał, zastał tam młodego Asakurę, leżącego na ławce i podnoszącego ciężary.
                Zapewne dawniej coś takiego wydawałoby się niemożliwe, jednak Yoh naprawdę ogromnie się zmienił. Od dwóch lat głównym sensem jego życia było trenowanie. Chciał stać się najsilniejszym szamanem i wygrać Turniej, kiedy tylko go wznowią. Oyamada do końca nie wiedział, dlaczego jego dawny przyjaciel tak się uparł przy swoim postanowieniu. Niezależnie - poniedziałek czy niedziela, dni powszednie czy święta – nie przerywał swojego treningu. Jak nie doskonalił kontroli ducha z Amidamaru, to zwiększał swoją siłę lub kondycję poprzez rozmaite ćwiczenia.
- Czego chcesz? Nie widzisz, że trenuję? – spytał oschle szatyn między jednym a drugim podniesieniem sztangi. Patrząc na ciężarki, młodzieniec potrafił już wycisnąć ponad sto dwadzieścia kilogramów.
- Ja… - zmieszał się niski chłopak. – Wiesz, dzisiaj jest Wigilia, a jutro Święta… Tak pomyślałem…
-Wyduś to z siebie – mruknął Yoh, odkładając sztangę i przenosząc się do pozycji siedzącej. Jego włosy, teraz o jakieś dziesięć centymetrów dłuższe niż dawniej, lepiły się do spoconego czoła. Asakura przetarł twarz ręcznikiem i pociągnął łyk z leżącej na ziemi butelki.
- Chcieliśmy urządzić wspólne święta… Wszyscy przyjadą! Ren, Horo, Ryu, Faust… Nawet Anna!
                Na dźwięk imienia byłej narzeczonej, wyższy szaman drgnął.
- I co w związku z tym?
- No… - Manta zmieszał się. – Chciałem cię zaprosić, byś spędził ten dzień z nami. Chcemy zjeść razem kolację około osiemnastej. Co ty na to? Będzie tak jak dawniej…
- Nie – zaprzeczył od razu Yoh. – Po pierwsze, od śmierci Lyserga i Choco nic nie będzie jak dawniej. Po drugie, nie mam na to czasu, muszę trenować. – Po tych słowach, Asakura nałożył swoje nieodłączne słuchawki na uszy (które były chyba jedynym elementem, który pozostał w jego życiu bez zmian) i skierował się w stronę bieżni.
                Ramiona Oyamady opadły. W głębi ducha nastolatek naprawdę liczył na to, że chociaż w Święta uda mu się wyciągnąć Yoh na chwilę. Jednak przyjaciel był teraz zupełnie inny niż dawniej. A wszystko z powodu tamtej walki w Kręgu Totemów.
                Przez kilka minut nikt się nie odzywał i jedynie uderzanie stóp szatyna o bieżnię wydawało jakiś dźwięk. Chłopak wydawał się zupełnie pochłonięty w muzyce i swoich ćwiczeniach, więc Manta, chcąc nie chcąc, ruszył w stronę wyjścia. Po drodze spotkał jednak Amidamaru.
- Przykro mi, że musiałeś to przeżyć, Manta… - powiedział duch. Na jego twarzy widać było smutek.
- Naprawdę nic do niego nie dociera?
- Niestety. Próbowałem go przekonywać, ale to jak grochem o ścianę. Jeżeli chcesz, spróbuję porozmawiać z nim jeszcze dzisiaj wieczorem. Może chociaż na Święta zrobi wyjątek i przerwie trening.
- Dziękuję, Amidamaru – odparł Oyamada, patrząc z nadzieją na samuraja. – Wesołych świąt!
- Wesołych świąt, Manta. Pozdrów wszystkich – odpowiedział Amidamaru, spoglądając jeszcze, jak opatulony ciepłymi ubraniami siedemnastolatek wychodzi na śnieżną wichurę.
                „Nigdy bym nie przypuszczał, że będę tęsknić za towarzystwem ludzi…” – pomyślał z goryczą samuraj, zastanawiając się, w jaki sposób zacząć rozmowę z młodym Asakurą.

***
               
Nie – to była jedyna odpowiedź, jaką Amidamaru otrzymał od Yoh.
                Był wieczór, młodzieniec miał już za sobą wiele godzin morderczego treningu. Ostatnie trzy spędził wraz z duchem stróżem na ćwiczeniu szybkości tworzenia kontroli ducha. Obecnie potrafił to zrobić w mniej niż jedną sekundę, nie wypowiadając nawet komendy na głos.
- Yoh, przecież nic się nie stanie, jak opuścisz jeden trening, by spotkać się z przyjaciółmi… - Samuraj nie poddawał się, chociaż czuł, że sprawa jest już przegrana.
- Kiedy wznowią Turniej, to będą moi rywale. Nie mogę sobie pozwolić na okazywanie im litości – odparł oschle Asakura. – Ale jeśli chcesz, to leć do nich, baw się dobrze...
- Nie zostawię cię przecież… Jestem twoim duchem stróżem – powiedział Amidamaru, jak przystało na dobrego ochroniarza. To smutne, że teraz nawet relacje tej dwójki zaczęły przypominać te między Renem a Basonem sprzed paru lat.
- A szkoda, czasem mógłbyś – mruknął Yoh, popijając wodę o smaku pomarańczowym.
                To zupełnie zbiło ducha z tropu. Przecież robił wszystko, by pomóc młodemu szamanowi. Znosił dzielnie jego mordercze treningi, które także dla niego stanowiły ogromny wysiłek. Starał się, jak tylko mógł, lecz najwidoczniej to wciąż było za mało.
                Chciał coś powiedzieć, jednak w tym momencie zobaczył pewien znajomy przedmiot, który Asakura wyciągnął i położył na stoliku. Nagrobek.
- Skoro tak stawiasz sprawę… Wesołych świąt, Amidamaru. – To mówiąc, Yoh zmusił swojego stróża do schowania się w swoim małym, ziemskim lokum.
                Sam zaś udał się na górę, do swojego pokoju. Niestety, gdy chciał włączyć lampę, jak na złość padła żarówka. Niezadowolony podszedł po ciemku do szafy, by wyciągnąć z niej piżamę, gdy usłyszał dziwny dźwięk. Coś jak trzaskanie płomieni. W tym momencie ujrzał przed sobą swój wyraźny cień, który powstał w wyniku jakiegoś bardzo silnego światła za jego plecami. A to mogło oznaczać tylko jedno.
- No, no… Nie spodziewałbym się po tobie aż takiej zmiany… - usłyszał cichy głos tuż obok swojego ucha. Poczuł na plecach dziwne ciepło, od którego aż przeszedł go dreszcz. Nie czuł go od walki w Kręgu Totemów.
- Duchu Ognia… - Gdy Yoh się odwrócił, jego ton nie był jeszcze zbyt pewny. Po chwili jednak młodzieniec wyprostował się i przyjął pozycję gotową do obrony. – Co cię tu sprowadza? Przecież nie należysz już do Hao.
                Szmaragdowe oczy płomiennego stworzenia błysnęły. Mimo że było teraz w swojej zmniejszonej formie, nadal pozostawało śmiertelnie groźnym przeciwnikiem.
- Prawdą jest, że Hao nie może korzystać z mojej mocy, gdyż sam nie ma ani grama foryoku, a ja ponownie mieszkam w wymiarze Króla Duchów. Mimo to, nadal pozostaję jego stróżem.
                Na ułamek sekundy na twarzy Asakury pojawił się strach, natychmiast jednak zamaskowany przez dwa lata ciężkiego treningu, który wyrobił w nim nie tylko siłę fizyczną, ale także odporność psychiczną.
- Czyli co? Chcesz mnie zabić, tak? Spalić na popiół i przynieść mojemu braciszkowi w pudełeczku na Gwiazdkę? – zakpił młody szaman. Zdziwił się, i to dosyć znacznie, kiedy otrzymał od ducha odpowiedź przeczącą.
- Nie. Nie jestem tutaj, by cię skrzywdzić. Jestem tu, bo chcę ci pomóc – powiedziało spokojnie ogniste stworzenie. – A przy okazji pomóc Hao.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, i bez tego radzę sobie bardzo dobrze. A z tego, co mi wiadomo, Hao raczej nie będzie chciał skorzystać z mojej pomocy – mruknął szatyn. – Gdy się ostatnim razem widzieliśmy, wyraził się dosyć jasno.
- Był wtedy… - zaczął stróż starszego z bliźniaków, jednak urwał. – Zresztą, nieważne. Nie przybyłem tu na jakieś pogaduszki. Przysyła mnie Król Duchów. Ma co do ciebie plany, jednak nie podoba się mu twoje obecne zachowanie. Dlatego też tej nocy odwiedzą cię trzy duchy.
                Asakura nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Jakie plany w stosunku do niego mógł mieć sam Król Duchów?
- Po co? Czy ty nie mógłbyś przekazać mi tego zamiast nich? – zainteresował się.
- Po pierwsze, jestem jednym z elementarnych duchów i należy mi się trochę więcej szacunku, bachorze! – zdenerwował się stróż Hao. – A po drugie, nie do ciebie należy kwestionowanie słów samego Króla. Jesteś tylko szamanem i nikim więcej. Radzę to sobie zapamiętać, gdyż to właśnie zgubiło twojego brata.
                Po tych słowach Duch Ognia zniknął w płomieniach, pozostawiając po sobie tylko swąd spalenizny. Yoh potrząsnął głową i rozejrzał się.
- Ech, stek bzdur. – Machnął ręką i wrócił do przygotowywania się do snu.

***

                Tej samej nocy, Asakurę obudził dziwny dźwięk. Coś jak delikatne dzwonienie, przyjemne i tajemnicze. Niezwykle ciche, a zarazem niedające spokoju.
- Co się… - zaczął chłopak sennym głosem, powoli rozchylając powieki. Dobrze, że nie próbował się podnosić, bo zaledwie parę centymetrów nad jego twarzą zwisał dziwnie znajomy, błękitny kryształ.
- Wesołych Świąt! - O ile wahadełko z czymś się mu kojarzyło, Yoh nie mógł nie rozpoznać głosu swojego dawnego przyjaciela.
- Lyserg? – spytał z niedowierzaniem, przecierając oczy.
                Rzeczywiście, młody detektyw siedział na parapecie obok i spoglądał przez okno na padający śnieg, kontrastujący z ciemnym niebem. Jego sylwetka w świetle księżyca była lekko przezroczysta. Wygląd Anglika niewiele się zmienił. Jedynie włosy nie odstawały tak bardzo na boki, a sam chłopak urósł o jakieś dziesięć centymetrów. Jego wahadełko wróciło już do właściciela, chowając się w  rękawie.
 - Skąd się tu wziąłeś? Przecież ty… Twój duch został od razu wchłonięty przez Króla Duchów, kiedy… - Szatyn urwał, nie chcąc wspominać o momencie śmierci młodego detektywa.
- Kiedy zginąłem? Cóż, tak było. Ale teraz wypełniam zadanie, które mi powierzył. Jestem Duchem Minionych Świąt Bożego Narodzenia.
                Na te słowa, w powietrzu dało się słyszeć jakby echo dzwoneczków i dziecięcego śmiechu. Ciemny pokój został oświetlony przez kilka świec, których światło zaczęło coraz bardziej drażnić oczy szamana. Zasłonił je rękami, nie wiedząc, co się dzieje.
                Po kilku sekundach dotarł do niego niezwykły huk. Otworzył oczy i rozejrzał się. Znajdowali się w Kręgu Totemów, a nad nimi trwała właśnie walka z Hao. Duch Ognia połączył się już z Królem i w tej chwili zamiast czerwienią, jarzył się złotem.
- Nigdy mnie nie pokonacie! – Śmiał się władca płomieni, stojąc na ramieniu swojego stróża. Wszyscy walczący z nim szamani używali swoich najsilniejszych ataków.
                Yoh spoglądał na to z niedowierzaniem. Mimo że bitwa niejednokrotnie śniła mu się po nocach, nie przypuszczał, by miał ją zobaczyć na żywo jeszcze raz.
- Co tu… - zaczął, lecz przerwał mu Lyserg:
- To działo się dokładnie w Wigilię, mogłeś tego nie zauważyć, ale to prawda – oznajmił Anglik. – Wtedy właśnie…
                Nie skończył, bo w tym momencie tuż obok nich coś dużego wylądowało z dość głośnym hukiem.
- CHOCO!!! – usłyszeli wrzask walczących. Rzeczywiście, jakieś trzy metry od nich leżało martwe ciało komika. Chociaż Asakura już zdążył się z tym pogodzić, nie mógł powstrzymać własnego krzyku. Wtedy z góry rozległ się głos młodszego Lyserga:
- Jak mogłeś?! Jesteś potworem, nikim więcej!
                Tuż po tym zielonowłosy chłopak w stroju X-laws zaszarżował prosto na Hao, wykorzystując do tego całą swoją siłę. I to go zgubiło. Ognisty szaman posłał w jego stronę potężną płomienną kulę, która od razu dobrała się do ciała nastolatka. Dał się słyszeć tylko przeraźliwy jęk, po czym Duch Ognia połknął duszę Anglika.
                Yoh odwrócił wzrok, nie mogąc na to patrzeć. To był jeden z najgorszych momentów jego życia. Stracił dwóch przyjaciół, i to w tak krótkim czasie. Wcześniej także zginęło wiele znajomych mu szamanów, może nie przyjaciół, ale jednak. Wszyscy członkowie X-laws, nawet Marco i Jeanne… Kilku członków Rady, drużyna Icemen…
- Płaczesz? – Asakura usłyszał głos swojego przewodnika. – Przecież to już się zdarzyło… Zresztą, zaraz będzie po wszystkim.
                Rzeczywiście, w tym momencie młodsza wersja Yoh otrzymała foryoku od wszystkich szamanów i zadała ostateczne cięcie.
- To by było wszystko z tamtej Wigilii… - powiedział do siebie Lyserg, a świat wokół nich jakby zafalował. Szatyn chwycił go za nadgarstek.
- Nie, czekaj! Chcę zobaczyć, jak…
                Ale było już za późno. Znajdowali się już w jego pokoju, jednakże coś się tu nie zgadzało. Po krótkim rozglądnięciu, Yoh zdał sobie sprawę, że coś uległo zmianie. Z boku szafy wisiał przyklejony stary plakat Soul Boba, na niepościelonym tatami walały się jakieś ubrania. Harusame leżało porzucone w kącie, a półki aż krzyczały o odkurzenie. Czyli mniej więcej tak, jak jego pokój wyglądał rok po przerwaniu Turnieju. Wtedy, gdy…
                Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Dopiero teraz Asakura zobaczył, że w rogu pokoju siedziała skulona niepozorna postać, która teraz uniosła głowę. To był on sam, tylko o dwa lata młodszy. Zupełnie inna postać niż teraz czy rok wcześniej. Ten Yoh był wychudzony, o podkrążonych oczach i nieobecnym spojrzeniu.
- Poznajesz ten dzień? – spytał Lyserg, spoglądając przez okno, jak jakaś postać w czarnej bluzie z kapturem stoi w ogrodzie i obserwuje dom.
- Aż za dobrze… - odparł szaman. Po jego arogancji nie było nawet śladu. On po prostu się bał. – Lys, zabierz mnie stąd! Błagam!
- Wybacz, ale nie mogę. Chodź. – Zielonowłosy chwycił przyjaciela za nadgarstek i przeteleportował ich obu do ogrodu.
                Przybysz odrzucił już kaptur, ukazując długie, brązowe włosy i wściekłe spojrzenie. Gospodarz spoglądał na niego z mieszaniną zaskoczenia, ulgi i strachu.
- H-Hao..? – szepnął młodszy Yoh, nie wierząc w to, co widzi.
- Jak widać – mruknął Ognisty Szaman. – Nie przyszedłem tu na pogawędki. Chcę postawić sprawę jasno. Przegrałem tę walkę, straciłem całe swoje foryoku, a Duch Ognia wrócił do Króla Duchów. Ale mimo to żyję i chcę tylko jednego. Nie szukaj mnie. Nienawidzę cię i nie chcę cię nigdy więcej widzieć. Po prostu zostaw mnie w spokoju.
- Hao… Byłem pewien, że cię zabiłem… - Piętnastolatek nadal nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Cały poprzedni rok spędził w absolutnej depresji, która pojawiła się w nim po zabiciu własnego bliźniaka.
- Bo prawie to zrobiłeś. Dlatego właśnie tu jestem. Nie po przeprosiny, chociaż te z pewnością by się mi należały. Żegnaj, mój bracie…
                Zaraz potem starszy z chłopaków odwrócił się i odszedł, a młodszy powziął swoje postanowienie odnośnie treningów. Nie będzie więcej rozpaczał. Nie ukorzy się w ten sposób już nigdy.
                W tym momencie do ogrodu wyszła Anna, na jej twarzy widać było zaniepokojenie. W ciągu ostatniego roku to ona stale próbowała pocieszać Asakurę, chociaż i tak nikomu nie udawało się do niego dotrzeć.
- Czy to był Hao..? – spytała blondynka z niedowierzaniem, kładąc dłoń na ramieniu narzeczonego. Ten natychmiast ją strącił.
- Nieważne – mruknął, nie patrząc w stronę dziewczyny.
- Yoh, powiedz mi, co się stało!
- Nic się nie stało! – krzyknęła wtedy młodsza wersja Asakury, podnosząc rękę, jakby chciała uderzyć Kyoyamę. Chłopak powstrzymał się w ostatniej chwili.
- Lyserg, weź mnie stąd… - poprosił siedemnastoletni Yoh, ciągnąc zielonowłosego detektywa za płaszcz. Ten jednak stał niewzruszony. Tymczasem piętnastoletni szatyn kontynuował:
- Zostaw mnie wreszcie w spokoju! Jeżeli tak ma wyglądać nasze narzeczeństwo, to ja zrywam te idiotyczne zaręczyny! Na Króla Duchów, nie interesuje mnie, co sobie pomyśli rodzina! Mam to gdzieś, odejdź!
                Anna słuchała tego oniemiała. Z początku wyglądała nawet tak, jakby chciała uderzyć swojego chłopaka, jednak jej dłonie zaczęły drżeć. Spojrzała na niego zaszklonymi oczami i pobiegła w stronę domu, głośno trzaskając drzwiami.
- Jeszcze tego samego dnia opuściła to miejsce na zawsze… - powiedział Lyserg smutno. – A Ty zdążyłeś się dodatkowo pokłócić z Amida…
- Przestań! – krzyknął siedemnastolatek, przerywając Anglikowi. – Po co to wszystko?! Myślisz, że tego nie pamiętam?! Że te wszystkie zdarzenia nie śnią mi się po nocach?! Co to w ogóle ma być?! Wracamy do domu, teraz! – rozkazał.
                Diethel spojrzał tylko zrezygnowanym wzrokiem na dawnego przyjaciela, po czym świat wokół nich zafalował. Yoh zamknął oczy, a gdy je otworzył, znajdował się już we własnej sypialni. Po duchu nie było nawet śladu.
                Chłopak westchnął i przeczesał palcami włosy, próbując zebrać myśli. Jednak było ich za dużo. W końcu uznał, że najlepiej zrobi kładąc się znów do łóżka.
- Muszę chyba wcześniej chodzić spać, bo zaczynam mieć zwidy… - mruknął i przykrył się kołdrą po same uszy.

***

                Miał wrażenie, że ledwo co zamknął oczy, gdy do jego nosa doszedł przyjemny zapach pierników. Po chwili usłyszał też coś jakby trzaskanie ognia w kominku.
- Co do…? – zdziwił się, lecz wtedy ktoś mu przerwał.
- Jak nazywa się śpiewający renifer w zaprzęgu Mikołaja? – odezwał się wesoły głos, prawdopodobnie bardzo blisko szatyna. – Renifer Lopez! Hahaha!!!
- Choco..? – Yoh otworzył oczy i zobaczył komika tarzającego się ze śmiechu po podłodze. – To nie było śmieszne.
- Nie? – zmartwił się McDonnel. – To może to? Co robi kulturysta w Święta? – Tu komik zrobił efektywną pauzę. – Bombki! Czaisz, bombki! Hahaha!
- Jesteś duchem, prawda? – spytał niezbyt przytomnie Asakura, wygrzebując się z pościeli. Od razu tego pożałował, gdy poczuł chłodny powiew z otwartego okna. Szybko chwycił kołdrę i owinął się nią jak kocykiem.
- Tak – potwierdził komik, po czym uzupełnił: - Konkretnie, jestem teraz Duchem Teraźniejszych Świąt Bożego Narodzenia. I mam ci coś bardzo ważnego do pokazania!
                 Yoh rozejrzał się dookoła, przecierając uprzednio oczy. Wciąż czuł przyjemny zapach smacznego, świątecznego jedzenia. Zobaczył, że pod ścianą jego pokoju piętrzy się stos najróżniejszych smakołyków i ozdóbek. Poczuł skurcz w żołądku, który przypomniał mu o dość skromnej kolacji, jaką zjadł tego wieczora. Chciał sięgnąć po jedną z mandarynek, jednak wtedy Choco chwycił go za nadgarstek i pociągnął w przeciwnym kierunku.
- Chodź, zobaczysz coś!
                Zanim Asakura zdążył chociaż trochę mocniej owinąć się kołdrą, komik wyciągnął go na zewnątrz w samej yukacie, którą szatyn nosił do spania. Jakimś magicznym sposobem unieśli się w górę, ponad miasto.
                Tokio nigdy nie zaznawało spoczynku, niezależnie od pory dnia czy roku. Wielkie neony oświetlały ulice, a odgłosy samochodów słychać było w całym mieście. Świąteczne dekoracje zdobiły budynki, toteż z wielu okien uśmiechały się do przechodniów Mikołaje i aniołki.
- Dokąd mnie zabierasz? – Yoh próbował przekrzyczeć silny wiatr.
- Wody nie wybierasz?! – przekręcił jego słowa komik. – Cóż, jak wolisz to możemy iść potem na gorącą czekoladę! Kakaomania!
                Zanurkowali prosto między jakieś dwa, wysokie budynki. Była to ewidentnie niezbyt przyjazna okolica. W takich miejscach często czaili się bandyci i wandale. Stanęli na chłodnej, wilgotnej ziemi, spoglądając w stronę jakiejś obskurnej kafejki, gdzie może i ceny nie były zbyt wysokie, ale równały się niestety z jakością sprzedawanych produktów.
                W pewnym momencie drzwi otworzyły się z charakterystycznym dźwiękiem dzwonka, a na zewnątrz ktoś wyrzucił jakiś worek. A przynajmniej tak wyglądało to na pierwszy rzut oka.
- Wynoś się stąd i nigdy więcej nie wracaj! Nie potrzebujemy tu klientów bez grosza! – wydarł się właściciel i z trzaskiem zamknął swój lokal.
                Yoh spojrzał na postać, którą wcześniej wziął za zwykły worek. Ktoś miał na sobie tylko brudne, rozciągnięte ubranie i cały trząsł się z zimna. Długie, ciemne włosy były posklejane, a chude dłonie ewidentnie sine. W jednym, strasznym momencie Asakura rozpoznał ową osobę.
- Hao… - szepnął do siebie, zupełnie zaskoczony. Jego brat, nie dość, że w tak strasznym stanie, nawet w połowie nie przypominał dawnego siebie. Wychudzony, o wyniszczonej twarzy i przygaszonym spojrzeniu. Cały drżał, otaczając się rękami.
                Bezwiednie, właściciel pomarańczowych słuchawek wyciągnął dłoń w stronę bliźniaka. Jego słowa sprzed dwóch lat zupełnie wyleciały mu z pamięci.
- Choco, przecież on może umrzeć z wychłodzenia! – zawołał, wiedząc dobrze, że dawny władca płomieni i tak go nie usłyszy.
- Może. Ale w sumie czemu cię to interesuje? – spytał komik, nienaturalnie poważnym głosem. – Zdaje się, że przyrzekłeś sobie go nienawidzić?
- J-ja… - Yoh nie potrafił się zdobyć na słowa gniewu, widząc tego biednego chłopaka, który był w tej chwili cieniem samego siebie. Gdzie się podziały ta pewność siebie i arogancja najpotężniejszego szamana na świecie? „Zginęły wraz z jego foryoku.” – mruknął jakiś głosik w sercu szatyna.
                W tym momencie jakaś zgraja mężczyzn w kominiarkach zaczęła się zbliżać do wychudzonego chłopaka.
- I co? Wróciliśmy po naszą zapłatę – powiedział jeden z nich, który wyglądał na przywódcę bandy.
                Hao szepnął coś tylko w odpowiedzi, na co otrzymał mocny cios w policzek od jednego z bandytów.
- Co powiedziałeś!?
- N-nie mam dla was pieniędzy…
                W tym momencie dwaj mężczyźni unieśli w górę pałki, które trzymali w rękach. Zamachnęli się, a w tym momencie obraz zaczął się dziwnie zamazywać. Yoh odwrócił się w stronę Choco, spoglądając na niego z mieszaniną przerażenia, złości i błagania.
- Co się dzieje?!
- Nic takiego, to wszystko, co miałem ci pokazać, jeśli chodzi o to miejsce – odparł spokojnie komik. Nawet jemu odechciało się żartów.
                Po paru sekundach ich otoczenie zupełnie się zmieniło. Znajdowali się teraz w domu Manty, miejscu, gdzie kiedyś Yoh spędzał znaczną część swojego czasu, a do którego nie zaglądał od dobrych dwóch lat. Tak jak pamiętał, główny salon ozdobiony był girlandami ze złotych koralików i aniołków, a w centralnej części pomieszczenia stała pięknie przystrojona choinka.
                Obok, przy niewysokim stole, siedzieli na poduszkach wszyscy starzy przyjaciele Asakury: Ren, Horo, Faust, Ryu, Pirika, Tamao, Jun i rzecz jasna sam domownik, Oyamada. Wszyscy zajadali się ciastkami i rozmawiali na jakiś temat, śmiejąc się.
                W tym momencie do pomieszczenia weszła Anna, a Yoh aż zaniemówił z wrażenia. Nie widział jej dwa lata, a dziewczyna od tego czasu niesamowicie się zmieniła. Miała teraz dość długie włosy, sięgające mniej więcej za łopatki, obecnie lekko pokręcone, a także zdecydowanie nabrała kobiecych kształtów, co podkreśliła w uroczej, mikołajkowej sukience. Co prawda reszta dziewcząt (które, tak na marginesie, również wydoroślały) także miała na sobie taki strój, jednak to już nie interesowało Asakury.
- Anna… - szepnął do siebie, czując w piersi szybsze bicie serca. Od razu zganił się za takie uczucie, przypominając sobie, że przecież sam z nią zerwał.
                W tym momencie Ryu podniósł swój kubek z gorącą czekoladą i powiedział uroczyście:
- Proponuję wznieść toast za mistrza Yoh!
                Reszta popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Jako pierwszy odezwał się wtedy Ren:
- Nie sądzę, by miało to sens. On i tak ma nas gdzieś.
- Racja – zgodził się z nim Horo. – Dwa razy z rzędu odmówił spotkania się z nami. Nie odpisuje ani nie oddzwania. Skoro my go nie obchodzimy to czemu on miałby obchodzić nas?
- Sądzę, że jeszcze nie powinniśmy go skreślać z listy… - zaczął nieśmiało Manta, jednak przerwała mu Anna:
- Nie, oni mają rację. Nie ma sensu nawet o nim myśleć. On nie żyje. Nasz Yoh zginął w Kręgu Totemów razem z Lysergiem i Choco.
                Na te słowa, wszyscy zasmucili się i pochylili głowy, chcąc uczcić zmarłych minutą ciszy. Obraz po raz kolejny zaczął się rozmywać. Komik pociągnął przygnębionego siedemnastolatka za rękę, chcąc odciągnąć go od tego niezbyt przyjemnego obrazu. Asakura nic nie powiedział i posłusznie pozwolił się zabrać z powrotem do domu.
                Kiedy już znajdowali się w jego pokoju, usiadł na łóżku i oplótł nogi rękami, pytając:
- Czy oni naprawdę mnie tak nienawidzą?
- Mają powód – odparł duch, całkowicie poważnie. – Ale głowa do góry! W końcu sam chyba chciałeś się od nich odciąć, nie? Więc to w pewnym sensie spełnienie twoich planów!
                Szatyn nic nie odpowiedział. Westchnął tylko i spojrzał w okno, rozmyślając. W pewnym momencie odwrócił się, zdając sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego.
- Choco, czy… - zaczął, lecz zdał sobie sprawę, że Amerykanina już nigdzie nie ma. Pozostawił po sobie tylko niezwykły mętlik w głowie młodego szamana.
                Domyślając się, co wkrótce nastąpi, Yoh nie kładł się już spać. Przysiadł na parapecie, tak jak wcześniej Lyserg, i czekał na ostatniego ducha. Zerknął na zegar. Była już prawie trzecia w nocy, przez niektórych uważana za godzinę demonów. Wskazówka minutowa zbliżała się powoli do dwunastki.

***

Tik-tak, tik-tak…

                Wybiła trzecia. W tym momencie, drzwi do sypialni chłopaka otworzyły się z trzaskiem, a z nich wypłynęło mnóstwo białego dymu. Pośród niego, siedemnastolatek ujrzał jakąś postać w bieli. Miała na sobie mundur wojskowy, jednak twarz ukryta była pod kapturem. Yoh poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku.
                Przybysz nie odezwał się ani słowem i jedynie wskazał bladym, chudym palcem na okno za plecami szatyna. Szyba nagle zniknęła, a chłopak poczuł, jak coś ciągnie go na zewnątrz. Wypadł. Zaczął spadać, zimne powietrze przeniknęło do każdego centymetra jego ciała. Zamknął oczy, gotów na upadek. Lecz żadnego upadku nie było. Zaskoczony rozchylił powieki i ujrzał znajomy stadion.
                Byli w Patch Village. Słońce piekło niemiłosiernie, więc wszyscy ludzie próbowali znaleźć sposób na walkę z upałem. Członkowie rady zarabiali krocie na zimnych napojach i mini-wentylatorach, a szamani władający żywiołami związanymi z zimą dziękowali Królowi Duchów za swoją moc.
- Jest dwudziesty czwarty grudnia dwutysięcznego czwartego roku! Jest trzydzieści osiem stopni w cieniu, a my rozpoczynamy finał wielkiego Turnieju Szamanów! – odezwał się z głośników głos Radima, który jako jedyny z członków rady nie siedział w loży honorowej, a stał przy wentylatorze na arenie.
- Finał? – Zaskoczony Yoh spojrzał na swojego przewodnika. Ten jednak nie ruszał się nawet o milimetr. Wciąż pozostawał w kapturze, a wokół niego unosiła się dziwna biała mgła.
- Jak dobrze wiecie, tym razem walki w ćwierćfinale i półfinale odbywały się w tajemnicy. Dlatego też mam zaszczyt ogłosić, że zawodnikami, którzy zmierzą się dziś na tej arenie będą… - Radim zrobił krótką pauzę, a publiczność zamarła. – Yoh Asakura!
                Siedemnastolatek nie mógł w to uwierzyć. Jego marzenie, cel, do którego dążył od tak dawna został osiągnięty! Nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu. Z dumą spoglądał na swoją doroślejszą wersję, która wchodzi na arenę, witana mnóstwem okrzyków i wiwatów. O dziwo, rozległo się też dosyć sporo gwizdów. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie zawodnika, by antyfani natychmiast ucichli.
                Tymczasem sędzia prowadzący kontynuował:
- Oraz… Hao Asakura!
                To zupełnie zbiło naszego bohatera z tropu. Hao? Jak to możliwe?! Przecież on utracił swoją moc, a także ducha stróża! Nie mógł w to uwierzyć. A jednak. To był on. Ognisty szaman powrócił.
                Zaledwie chwilę później rozpoczęła się walka. Kontrole ducha były oszałamiające. Olbrzymie, potężne, pozornie niepokonane. Nie trzeba było jednak wiele, a starszy z bliźniaków zaczął zdobywać przewagę. Co najgorsze, nie zadawał zwykłych ciosów. Robił wszystko, by nie uszkodzić młodszego brata, a jedynie zadać mu jak największe cierpienie.
                Yoh z przeszłości zdał sobie sprawę, że Władca Płomieni po prosto bawi się jego starszą wersją. Duch Przyszłych Świąt położył mu na ramieniu swoją kościstą dłoń i zabrał szatyna nieco bliżej walczących, by usłyszeć rozmowę walczących.
- Jak mogłeś?! – krzyczał Hao, zarzucając przeciwnika gradem ognistych pocisków. – Liczyłem, że jesteś inny! Zostawiłeś mnie! Wierzyłem, że będziesz chciał mi pomóc! A ty odwróciłeś się ode mnie, jak wszyscy!
- Sam tego chciałeś! – bronił się dziewiętnastoletni Asakura, tworząc tarczę. Nie mógł marnować foryoku na ataki. – Powiedziałeś, bym cię zostawił!
- To było kilka słów w gniewie! Zresztą, kiedy to było?! – Z każdym zdaniem długowłosy uderzał brata ognistym biczem w plecy. Młodszemu z młodzieńców zabrakło sił do obrony. – Każdemu dawałeś szansę! Każdemu oprócz mnie!
- H-Hao… - wyjąkał dziewiętnastoletni Yoh, lecz wtedy jego bliźniak zadał ostatni cios, krzycząc:
- Na Króla Duchów, jestem twoim bratem!
                Asakura widział, jak jego starsza wersja upada bezwładnie na ziemię. Jego dorosłe ciało pokryte było mnóstwem zwęglonych ran po uderzeniach batem. Tamten Yoh udał się już na wieczny spoczynek.
- D-duchu… Czy to musi tak być? – spytał przerażony siedemnastolatek, nie zwracając już nawet uwagi na Radima, który ogłosił zwycięstwo Hao, ani też na publiczność, która w połowie gratulowała zwycięzcy, a w połowie żałowała zmarłego. Wolał się nawet nie odwracać w kierunku swoich przyjaciół, którzy z pewnością go nie opłakiwali.
- To twoja przyszłość, Yoh Asakuro – Postać w bieli odezwała się po raz pierwszy, wyciągając zza pasa pistolet i celując z niego prosto w pierś chłopaka. – Tak właśnie będzie wyglądać…
                Przerażony nastolatek zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Marco nie musiał nawet ściągać kaptura, co jednak uczynił, odsłaniając wychudłą, bladą twarz.
- A co jeśli się zmienię? Jeżeli pomogę Hao? – pytał zdesperowany szatyn, kątem oka widząc, jak członkowie rady wynoszą z areny ciało zmarłego. – Marco, powiedz, że to jeszcze nie jest przesądzone! Błagam!             
                W tym momencie członek X-laws pociągnął za spust.

***

                Yoh otworzył oczy, gwałtownie się podnosząc. Oddychał ciężko, zupełnie jakby przebiegł właśnie maraton. Jego serce biło chyba trzy razy szybciej niż normalnie, a ręce lekko drżały.
                Siedział jednak na swoim własnym tatami, a po Duchu Przyszłych Świąt nie było nawet śladu. Ale to w danej chwili najmniej go obchodziło. Zerknął za okno. Było już jasno, a elektroniczny zegar na pobliskim sklepie wskazywał godzinę 10:00. Lecz to data najbardziej zaskoczyła młodego szamana. 24.12.2003r.
- Mogę przeżyć ten dzień jeszcze raz… - szepnął do siebie Yoh, nie posiadając się ze szczęścia.
 Ubrał się i zjadł śniadanie w tempie ekspresowym, po czym pobiegł do najbliższego marketu, by kupić jakieś prezenty dla swoich przyjaciół. Wrócił do domu akurat w momencie, gdy do jego drzwi zadzwonił Manta.
- Wesołych Świąt, przyjacielu! – zawołał, a Oyamada odwrócił się w jego stronę z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Uśmiechnął się szeroko, widząc szatyna w mikołajowej czapce, niosącego stertę pięknie zapakowanych paczek.
- Wesołych Świąt, Yoh! – zawołał szczęśliwy. Asakura odłożył pakunki na bok i przytulił się do najlepszego przyjaciela.
- Przepraszam cię, Manta. Przepraszam za te ostatnie trzy lata. Byłem idiotą. Zachowywałem się jak idiota i nie powinienem nigdy się od was odwracać. Wybaczysz mi?
- O-oczywiście, że tak, Yoh! Wszyscy na pewno ci wybaczą! Chcemy zorganizować wspólną Wigilię o osiemnastej. Co ty na to? Wpadniesz?
- No jasne, że tak! – Szatyn wyszczerzył się tak jak dawniej. – To będzie przyjemność!
                Na chwilę zapanowała między nimi cisza. Wyższy z chłopaków zaprosił przyjaciela do środka. Posiedzieli przez chwilę w salonie, popijając gorącą czekoladę. Manta spytał kolegę o powód zmiany, lecz ten nie chciał wyjawić tej tajemnicy. Miało to pozostać jego własnym sekretem już do końca.
                Posiedzieli razem jeszcze przez godzinę, opowiadając i śmiejąc się jak kiedyś. Yoh dużo wypytywał przyjaciela o innych członków ich dawnej ekipy. Dowiedział się, że Horo i Pirika założyli fundację dbającą o pola fuki, Ren odbył morderczy trening w Himalajach wraz z ojcem, Jun załapała się jako przedstawicielka Chanel, Ryu odbył motocyklową podróż po całej Japonii, a Faust ponownie wrócił do wykonywania swojego zawodu.  Z początku chłopak nie chciał pytać o dawną narzeczoną, jednak to Oyamada sam rozpoczął ten temat. Podobno dziewczyna udała się wraz z Tamao do Osorezan wraz z Kino, gdzie szkoliła swoje umiejętności medium. Stała się jednak znacznie łagodniejsza niż dawniej, co było dla młodzieńca niejaką niespodzianką.
                W końcu pożegnali się, a Manta raz jeszcze przypomniał przyjacielowi, by ten przybył do niego o osiemnastej.
                Zaledwie moment później, Yoh wyruszył na poszukiwanie Hao. Na początku dość trudno było mu zlokalizować tani bar, w którym widział ostatnio swojego bliźniaka. Odnalazł go dopiero po dłuższym czasie.
                Zaułek wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętał go młody szaman. Śnieg, brud i stare, poniszczone kartony po produktach spożywczych. W oknach zabrudzone szyby i nieudolnie wykonane świąteczne dekoracje. Miejsce, do którego żaden rozsądny człowiek się nie zapuszcza.
                Zgodnie z przypuszczeniami, Hao, ubrany w stare, zdecydowanie za cienkie, jak na taką pogodę, ubranie przybył chwilę później. Był zgarbiony i trząsł się z zimna. Wcale nie przypominał siebie sprzed trzech lat. Chciał już skierować się do baru, kiedy ujrzał opierającego się o ścianę brata.
- Yoh…? – spytał z niedowierzaniem. – C-co ty tu robisz?
- Przyszedłem cię przeprosić – powiedział od razu młodszy z bliniaków. – Źle cię oceniłem, nie dałem ci nawet szansy. Od razu cię oceniłem, tak jak inni. Nawet nie wiesz, jak tego żałuję. Przepraszam.
                Długowłosy wydawał się zaskoczony. Odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć rozmówcy w oczy.
- Co? Uważasz, że jak jestem na dnie to możesz mnie w ten sposób upokarzać? Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi? – spytał z wyrzutem.
- Hao, ja wcale nie chcę cię upokorzyć. Wręcz przeciwnie. Zawiniłem, omal cię nie zabiłem. Ja tylko… chciałbym się pogodzić i żyć w zgodzie. Jak bracia… - To mówiąc, Yoh podał bliźniakowi paczkę. Gdy ten ją otworzył, ujrzał ciepły szalik, czapkę i rękawiczki. Była też kartka. Zaintrygowany chłopak otworzył ją i przeczytał skierowany do niego list. Była w nim mowa o błędach, jakie obaj popełnili, a także o tym, jak może wyglądać ich życie jeżeli się pogodzą. Pod koniec, dawny władca płomieni poczuł łzy w oczach.
- Yoh… Dziękuję ci. Nie mogę uwierzyć, że mi wybaczasz, skoro zabiłem twoich przyjaciół – powiedział cicho, po raz pierwszy patrząc bratu w oczy. – Ja także przepraszam. Teraz już wiem, że źle zrobiłem. Popełniłem błąd i chciałbym go naprawić.
- To jak? – spytał młodszy z chłopaków z lekkim uśmiechem. – Zaczniemy od nowa?
- Tak – zgodził się Hao. – Zacznijmy… Mój bracie.

***

                Jeszcze tego samego wieczoru, do domu Oyamady zapukało dwóch odświętnie ubranych chłopaków. Po dość znaczniej metamorfozie, jaką obaj przeżyli, o wiele trudniej było ich od siebie odróżnić.
- Yoh! Przyszedłeś! – ucieszył się Manta, jednak w tym momencie zobaczył Hao, stojącego obok z rogami renifera na głowie. – I…
- Manta, przedstawiam ci mojego bliźniaka, Hao – powiedział z uśmiechem młodszy z braci.
- Miło mi poznać – przywitał się długowłosy, co zupełnie zbiło z tropu niewysokiego szamana.
                Zniecierpliwieni przyjaciele, którzy już zgromadzili się w salonie, postanowili sprawdzić, co zatrzymało gospodarza na tak długo. Ciężko opisać ich miny, gdy zobaczyli uśmiechającego się do nich Hao. Tylko jedna osoba wydawała się nie zwracać uwagi na obecność starszego z Asakurów.
- Yoh. Wróciłeś.
- Anno – powiedział szatyn, wyciągając niewielką różyczkę. – Nie znajdą się słowa, które sprawią, bym opisał jak strasznie żałuję tego, co ci zrobiłem. Nie liczę też na to, że uwierzysz, gdy powiem, że wciąż cię kocham. Dlatego chciałbym tylko poprosić, byś mi wybaczyła. Jeżeli to dla ciebie za trudne, zrozumiem. Możemy pozostać przyjaciółmi. Tylko proszę, nie odwracaj się ode mnie. Przepraszam. Przepraszam za wszystko…  - To mówiąc delikatnie ujął jej dłoń.
- Yoh… Nie wiem, czy jestem na to gotowa. Minęły dwa lata… - powiedziała powoli Kyoyama. – Myślę, że na razie powinniśmy zacząć od przyjaźni. A co będzie potem… To się jeszcze zobaczy. – Uśmiechnęła się lekko.
- Wybaczcie, że przerywam, ale chyba nie powinniśmy tak stać w przedsionku – zawołał Horo, który jako jeden z pierwszych otrząsnął się z szoku. Cała gromadka przeszła więc do świątecznie udekorowanego salonu. Tam Asakurowie wyjaśnili całą sytuację i przeprosili wszystkich za swoje zachowanie. I mimo że każdy z nich zawinił w nieco inny sposób, w wigilijnej atmosferze nie można było im nie przebaczyć.
                Reszta wieczoru i następne dni świąteczne minęły im w przyjaznej, szczęśliwej atmosferze. Po paru dniach nikt już nawet nie wyobrażał sobie życia bez pozostałej części gromadki. A co działo się później? Z pomocą przyjaciół Hao odzyskał swoją moc, jednak zrezygnował z tworzenia królestwa tylko dla szamanów. A co do Bożego Narodzenia… Ze świecą szukać ludzi, którzy świętowaliby je tak jak nasi bohaterowie.
                Meri Kurisumasu!

(wiem, że już wstawiłam go kiedyś, ale jest tak słodki, że chyba nie szkodzi, nie? :D)