Kilka słów o blogu + regulamin

Blog przedstawia moją wersję wydarzeń w anime Shaman King ("Król Szamanów") poczynając od trzeciej rundy.

Obecnie blog uznać można za zakończony. Oficjalne zakończenie ma miejsce w rozdziale 37. Pozostałe uznać można za dodatkowe. Nie mają one większego wpływu na fabułę.

środa, 24 grudnia 2014

Horo sam w domu - świąteczny oneshot (gościnnie z Ginny Kurogane)

Yohao: Witam wszystkich w tym wyjątkowym, świątecznym dniu. Jak już wspominałam wcześniej na swoim blogu o X-laws, przynoszę dzisiaj świąteczny dodatek specjalny w postaci opowiadania. Jest tu dzisiaj ze mną również Ginny, która zgodziła się napisać to opowiadanie wraz ze mną.
Ginny: "Witam wszystkich cieplutko" *uśmiecha się szeroko*
Yohao: Pomysł na to opowiadanie pojawił się w mojej głowie już właściwie w zeszłym roku i niektórym zdążyłam do tej pory go zdradzić. Przyznam jednak szczerze, że wyszło zupełnie inaczej niż się spodziewałam. Ale to chyba dobrze. Całe szczęście, że była ze mną Ginny, bo bez jej motywacji byłabym zapewne wciąż na poziomie pierwszego akapitu  :D
Ginny: O tak, prawdopodobobnie by tak było... Wracając do one -shota, jak sam tytuł wskazuje, Horo Horo zostaje sam w domu. Straszne, nie? Niestety, razem z Yohao postanowiłyśmy uprzykrzyć jeszcze bardziej życie szamanowi z Hokkaido... W jaki sposób? Tego już dowiecie się czytając naszego one-shota!
Yohao: Znając mnie, bez pewnych mundurowych bohaterów obejść by się nie mogło... Ale dość już o opowiadaniu. Zanim jednak zaczniecie czytać, chciałabym złożyć wszystkim serdeczne życzenia: wesołych, radosnych, szamańskich Świąt, mnóstwa prezentów pod choinką, wspaniałego Sylwestra i - co najważniejsze - dużo mandarynek!"
Ginny: W sumie, ja też nie mam nic do dodania... Tak więc, życzę wszystkim wesołych, radosnych i niezapomnianych Świąt Bożego Narodzenia, mnóstwa prezentów, wielkich worków pełnych mandarynek i szampańskiego Sylwestra."
Yohao: Ach, i jeszcze jedno. To miała być komedia, więc... nie bierzcie tego zbytnio na poważnie xD


***
Horo sam w domu

Chociaż w Japonii też spędza się święta, nie da się tam poczuć tej wyjątkowej atmosfery, która towarzyszy Bożemu Narodzeniu w krajach chrześcijańskich. Nawet jeśli wiele rodzin odchodzi od tradycji, a wszystko ulega komercjalizacji, nadal pozostają tacy, którzy pielęgnują prawdziwą istotę Gwiazdki. 
                Dom przy Davidson Street, pomimo gęstego śniegu, już z daleka widać było dzięki starannie dobranym dekoracjom świątecznym. Wokół dachu obwieszone były kolorowe lampki, a z balkonu machał do wszystkich kopytkiem uśmiechnięty szeroko renifer. Na drzwiach wisiał uroczyście wieniec z ostrokrzewu, ozdobiony czerwoną wstążką. Dwa niewysokie świerki rosnące w ogrodzie obwieszone były małymi dzwoneczkami, które odzywały się cicho, poruszane przez zimowy wiatr.
                Dwaj ciemnowłosi bracia idący na czele dość sporej grupy nastolatków weszli na ganek, a jeden z nich wcisnął dzwonek do drzwi. Chłopcy uśmiechnęli się do siebie, słysząc ze środka melodyjkę „We wish you a merry Christmas”. Zaledwie moment później w drzwiach pojawiła się młoda blondynka w fartuszku w aniołki i mikołajowej czapce, trzymająca kuchennymi rękawicami tacę z gorącymi piernikami.
- Jesteście wreszcie! – zawołała Meene z radością. – Już się baliśmy, że zatrzymała was śnieżyca! Zerwało nawet linie telefoniczne, więc nie moglibyśmy się z wami skontaktować…
- Nigdy nie przegapilibyśmy świąt w waszym towarzystwie. – Na przód gromadki wysunął się Ryu, kłaniając się nisko pani domu.
                Tymczasem w korytarzu za nią pojawiły się kolejne znane postaci. John, w swetrze w renifery, stanął za swoją żoną, odbierając od niej tacę z ciastkami, by ta mogła przywitać się z gośćmi. Zaledwie moment później po schodach zbiegł do nich także Lyserg, niosący na rękach dwuletniego synka gospodarzy.
- Wesołych świąt! – zdążył tylko zawołać i odłożyć małego chłopca na ziemię, zanim Ryu zamknął go w niedźwiedzim uścisku.
                Powitania trwały długo, jednak Yoh ciągle miał wrażenie, że czegoś brakuje. Perspektywa spędzenia Bożego Narodzenia w gronie przyjaciół była wspaniała, a atmosfera w domu Johna i Meene miała w sobie jakąś magię, lecz nadal coś było nie tak. Mogło co prawda chodzić o duchy stróże, które z okazji świąt postanowiły urządzić obchody we własnym gronie i tymczasowo opuściły swoich szamanów. Ale przecież Amidamaru i pozostali pożegnali się z nimi jeszcze poprzedniego dnia… Pozostał z nimi tylko Duch Ognia, jednak on grzecznie unosił się obok Hao.
                Yoh spojrzał na brata, rozmawiającego o czymś z Anną i Mantą, potem na Ryu nagabującego biednego Lyserga, aż w końcu na dyskutujących o czymś Johna z Faustem i Rena wyżywającego się na Choco za nieśmieszny żart o reniferach. I wtedy zrozumiał. Ktoś pozostał w domu, w Japonii. I to całkiem sam.

***

Trochę wcześniej tego dnia       
Z głośnym westchnieniem ulgi wyszedł z łazienki, od razu uprzedzając wszystkich, żeby dla własnego dobra nie próbowali wchodzić do środka.
- Połączenie Kurisumasu Keeki i cheeseburgerów to jednak nienajlepszy pomysł… - dodał, dziwiąc się trochę, kiedy nie usłyszał od nikogo wyrzutów za zajmowanie toalety przez dwie godziny.
                W ogóle, w domu było jakoś dziwnie cicho. Z sypialni nie słychać było brazylijskich telenoweli Anny, nikt nie krzątał się w kuchni ani nie krzyczał na Choco za nieśmieszne żarty. Zupełnie jakby…
- Hej, jest tu kto? – spytał niebieskowłosy, rozglądając się po tokijskiej posiadłości przyjaciół. Odpowiedziała mu tylko cisza.
                Nawet duch staruszka mieszkający w muszli klozetowej się nie odzywał, choć to akurat mógł być skutek długiego „posiedzenia” Horo Horo.
- No bez jaj, zostawili mnie! – zawołał, wyrzucając ręce w górę w teatralnym geście.
                Przez chwilę pozostawał bez ruchu, zastanawiając się, co zrobić. W końcu jednak wzruszył ramionami i udał się do kuchni, gdzie znajdował się telefon. Wygrzebał w notatniku numer do Johna i Meene i zadzwonił. Niemal od razu w słuchawce odezwał się damski głos:
„Abonent czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później.”
                Niezadowolony, odrzucił słuchawkę i spojrzał za okno. Spadające z nieba płatki śniegu w niczym nie przypominały mu rodzinnych stron, gdzie coś, co w Tokio nazwaliby zamiecią, w jego wiosce było tylko lekkim prószeniem.
                Odezwał się za to jego brzuch, wyraźnie domagając się pożywienia. Horo skierował się więc do lodówki, w poszukiwaniu ulubionego wielorybiego tłuszczu.  

***

Tymczasem w gęstych krzakach rosnących nieopodal posiadłości Asakurów, kryło się trzech mężczyzn. Jeden z nich był błękitnookim blondynem, noszącym odrobinę za duże okulary, przez co wiecznie musiał je poprawiać. Był szamanem, lecz z pewnością nie należał do grona przyjaciół bliźniaków Asakura. Wręcz przeciwnie, życzył im – a w szczególności starszemu – śmierci. Co gorsza, sam starał się do niej doprowadzić. A robił to na wiele sposobów. Niestety, ilekroć chciał pozbawić „klony” życia, tylekroć ponosił sromotną porażkę. Aczkolwiek nie poddawał się, wciąż mając wielką nadzieję, iż kiedyś dopnie swego.
I właśnie dzisiaj, w Wigilię, on, wielki przywódca X-laws Marco Lasso, miał tego dokonać. Zabić Hao Asakurę, demona w ciele nastoletniego chłopaka! Tutaj mogłoby zrodzić się następujące pytanie: co zrobi z jego bliźniakiem, Yoh oraz resztą ich przyjaciół? No cóż, chciał ich oszczędzić, ale tylko pod warunkiem, że nie będą próbować ochraniać Hao. A biorąc pod uwagę fakt, iż to „zło wcielone” bardzo wiele znaczy zarówno dla Yoh jak i jego przyjaciół, to raczej bez krwawej walki się nie obejdzie...
- Marco? – Z rozmyślań wyrwał go głos jednego z jego towarzyszy, Chrisa Venstara. Był to wysoki, ciemnoskóry mężczyzna o słusznej budowie ciała. Pochodził z USA.
- Ta? – wycedził przez zęby, nawet nie zaszczycając Amerykanina spojrzeniem.
- Nie, żeby coś... Ale czy oni nigdzie nie wyjechali? Patrz, w domu nie pali się żadne światło... – wyjąkał żołnierz z trudem.
Marco zgrzytnął zębami. Szczerze? Chciał udusić Venstara. Dlaczego w jego pustej łepetynie musiała zagościć taka myśl? To niemożliwe, że wyjechali! Hao Asakura na pewno jest w domu i śpi sobie smacznie, nie wiedząc, że za parę minut straci życie.
- Nie pali się światło, bo wszyscy śpią, skończony kretynie. – warknął w odpowiedzi.
- Aha. – mruknął Amerykanin. – Hej, nie jestem „kretynem”, a przynajmniej nie „skończonym” – burknął urażony, gdy tylko dotarł do niego sens słów blondyna. Po chwili nadął policzki oraz skrzyżował ręce na piersi, co znaczyło mniej więcej tyle: „Mam focha i to wcale nie 5-minutowego”.
Przywódca X-laws nie wytrzymał. Przejechał ręką po twarzy w geście kompletnego, życiowego załamania. Za jakie grzechy musiał współpracować z tym debilem?
- Nie wyczuwam żadnych duchów. – stwierdził kucający obok Venstara Larch Dirac, drugi z X‑lawsowskich idiotów.
Na czole Marco pojawiła się pulsująca żyłka. Przecież przed przybyciem na posesję Asakurów, tłumaczył im, że duchy-stróże ich wrogów zniknęły na doroczne świętowanie dzień wcześniej, tak samo jak ich Arcyduchy. Jak mogli o tym zapomnieć w ciągu zaledwie dwóch godzin? Najwyraźniej ich mózgi były o wiele mniej pojemne niż sądził...
- Poleciały na Hawaje. – odpowiedział, mając cichą nadzieję, że Larch wyłapie sarkazm. Niestety, grubo się pomylił, gdyż po chwili z ust mężczyzny padło krótkie pytanie „Samolotem?”.
- Nie, na jednorożcach.
- Naprawdę?
- Chodźmy już. – warknął blondyn, chcąc jak najszybciej zakończyć tę – według niego – żenującą konwersację.

***

Stanęli przed drzwiami. Marco dość szybko rozpracował zamek, przy czym przeszkodę oświetlał latarką Larch. „Chociaż tego nie spaprał” – pomyślał okularnik, przekraczając próg domostwa Asakurów jako pierwszy. Za niczym, niczym cienie, weszli jego towarzysze. Nagle, ni stąd ni zowąd, usłyszeli czyjeś kroki. Dochodziły one z głębi domu i, ku przerażeniu Diraca oraz Venstara, zbliżały się. Ktoś ewidentnie szedł w ich stronę. „To na pewno Hao!” – krzyknął w myślach podekscytowany Marco. Instynktownie zacisnął palce na rękojeściach Świętych Nożyc Sprawiedliwości. Było to narzędzie, którym obcina się żywopłot, lecz Lasso przerobił je na broń mającą odebrać starszemu Asakurze życie. Oczywiście, nadał mu oryginalny wygląd. Jego rękojeści pomalował na biało i doczepił do nich czerwone bombki. Na jednym z ostrzy wygrawerował wielki znak „X”.
O tak, niemal widział jak po jednym ciachnięciu nożyc, głowa tego demona upada na podłogę. Uśmiechnął się, niczym szaleniec, na myśl o szeroko otwartych, brązowych oczach, w których będzie mógł dostrzec jedynie bezgraniczny szok. Aczkolwiek to nic w porównaniu z tym, co go spotka po zabiciu Hao Asakury.
Tymczasem na korytarzu zapaliło się światło. I tutaj Marco spotkał ogromny zawód, ponieważ w ich stronę wcale nie szedł władca płomieni, tylko jeden z jego przyjaciół. Jak on się nazywał? Chyba Boro Boro...
Lasso zamrugał zaskoczony, jednakże po chwili zdał sobie sprawę ze swojego pecha. A tak bardzo chciał sprawić panience Jeanne radość na święta! Co z tego, że przy okazji niewinny szaman straciłby życie? Marco o to nie dbał. Dla niego liczyły się dwie sprawy: wywołać u ich wspaniałej przywódczyni szeroki uśmiech i zemścić się na Hao za wszystko, co go spotkało z jego strony. Niestety, jak zawsze, złośliwy los pokrzyżował mu plany.
„O nie, przyniosę jej głowę Asakury na tacy! I nikt mnie przed tym nie powstrzyma, a już z pewnością nie ten cały Boro Boro!” – krzyknął w myślach.
- Jeśli będę musiał, zabiję również tego szamana! – krzyknął na głos, co sprawiło, że Larch oraz Chris podskoczyli ze strachu. Z kolei, chłopak, mylnie nazwany przez Lasso „Boro Boro”, ani drgnął. Po prostu stał w miejscu, patrząc na trzech nieproszonych gości z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dopiero kilka minut później odwrócił się na pięcie i poszedł w sobie tylko znaną stronę, mrucząc coś o wielorybim tłuszczu.
Członkowie X-laws, wykorzystując okazję, postanowili ukryć się w łazience. Kto wie czy ten niebieskowłosy zaraz nie wróci w towarzystwie Hao, który bez problemu skopałby im tyłki?  Niestety, trójka rycerzy sprawiedliwości po otworzeniu drzwi prowadzących do łazienki, szybko zrozumiała, że właśnie popełnili największy błąd w swoim życiu. Aczkolwiek, cóż oni mogli poradzić? Musieli się gdzieś ukryć... A to, że musieli to zrobić akurat w pomieszczeniu, spowitym żółto-zielono-brązową mgłą, śmierdzącą zgniłymi jajami oraz kiszoną kapustą... No cóż, był to zwykły wypadek przy pracy.
O ile Marco i Venstar wytrzymali okropny odór, o tyle Larch minutę po wejściu do „komory śmierci” nie wytrzymał i zemdlał. Dwójka, która pozostała przy świadomości, już miała wrażenie, że straciła towarzysza na zawsze, gdy ten nagle zaczął się cały trząść. „To pewnie tylko drgawki pośmiertne”, stwierdził w myślach Chris, obserwując jak ciałem Diraca wstrząsają konwulsje.
                Z kolei, Lasso nie był zainteresowany, co się dzieje z Larchem, ponieważ całą swoją uwagę poświęcił nasłuchiwaniu. Szczerze? Miał wielką nadzieję, że Boro Boro nie wróci, gdyż zależało mu na jak najszybszym opuszczeniu zagazowanego pomieszczenia. „Kto tu załatwiał swoją potrzebę? Człowiek czy jakieś wielkie zwierzę?!” – pomyślał, gdy poczuł, iż niedługo on również straci świadomość.
Nagle ponownie usłyszał kroki. Przeklął szpetnie. Czemu jego własne życie tak go nienawidzi? Jednakże złość mu przeszła, kiedy na korytarzu zapanowała martwa cisza. „Co jest?” – spytał sam siebie, mocniej przyciskając ucho do drewnianej powierzchni obok klamki.
- Eh, pewnie dopadły mnie omamy przez niedobór wielorybiego tłuszczyku, bo to przecież niemożliwe, żeby po domu grasowali X-laws. Hej, chwila! Wiem, gdzie go schowałem! – usłyszał minutę później głos chłopaka.
Chwilę potem do uszu Marco po raz trzeci dobiegły kroki, które zniknęły po upływie paru sekund. Lasso wrzasnął w myślach „Wreszcie!” i szybkim ruchem otworzył drzwi. Zaczął łapczywie nabierać powietrza do płuc. Chris, który wybiegł z łazienki zaraz za nim, robił dokładnie to samo. Obydwoje nie zwracali uwagi na to, iż zachowują się niczym wyrzucone na brzeg ryby. Liczyło się dla nich jedno: odzyskanie oddechu. Szkoda tylko, że Larch nie miał takiej możliwości...
- Zabiję go! – warknął blondyn, gdy już wypełnił swoje płuca świeżym powietrzem.
- Nie chciałeś przypadkiem zabić Hao Asakury? – spytał „inteligentnie” Venstar.
-  A widzisz go gdzieś tutaj?! – krzyknął w odpowiedzi blondyn z pulsującą żyłką na czole.
Chris pokręcił przecząco głową. Marco tylko wywrócił oczami, poprawiając okulary, które w łazience zaparowały na lekko żółty kolor. „O bogowie, za jakie grzechy mnie tak karzecie?”, pomyślał zrozpaczony, wbijając wzrok w sufit. Niestety, nikt nie udzielił mu odpowiedzi.

***

Weszli powoli na piętro. Na szczęście, droga była czysta. Tak im się przynajmniej wydawało... Podeszli niemalże na paluszkach do pierwszych, lepszych drzwi. Marco bez namysłu je otworzył. Światło w pokoju, który znajdował się za nimi, było zapalone. Blondyn zlustrował pomieszczenie wzrokiem. Niemal od razu w oczy rzuciła mu się gęsta, niebieska czupryna. Jej właściciel gorączkowo czegoś szukał w, stojącej obok okna, szafie. Chris, wiedząc, iż jego szef chce zamordować chłopaka, postanowił go w tym wyręczyć. Zaczął iść w stronę szamana, gdy nagle stracił widoczność. Sprawcą nagłego oślepnięcia Venstara była czyjaś koszulka. Aczkolwiek, na tym jego cierpienie się nie skończyło. Nie minęła sekunda, a na głowie mężczyzny wylądowało coś ciężkiego. Chris, zamroczony bliskim spotkaniem z nieokreślonym przedmiotem latającym, który do lekkich nie należał, nieświadomie zrobił kilka kroków do tyłu. Tym samym wpadając na Marco i przewracając go...
- Zejdź ze mnie, ty nic niewarta kupo mięsa! – krzyknął zirytowany blondyn, czując na sobie wcale niemały ciężar Amerykanina.
Niestety, Venstar nie spełnił jego prośby, ponieważ był nieprzytomny, czego Lasso jeszcze nie wiedział. Okularnik przeklął, gdy zrozumiał, że podczas upadku upuścił nożyce. Z trudem zepchnął z siebie Chrisa i usiadł na podłodze, po raz kolejny łapiąc łapczywie powietrze do ust. Popatrzył w stronę szafy. Niestety, nie zobaczył przy niej Boro Boro...
- Musiał zejść na dół – mruknął, sięgając po „broń”.
Szczerze? Miał już serdecznie dość tej chorej sytuacji! Ale nie mógł się tak łatwo poddać. Nie, nie ze względu na zemstę na Hao... Marco w ciągu tych kilkunastu minut zdążył obrać sobie nowy cel: zabicie niebieskowłosego. Przez tego idiotę musiał schować się w łazience, w której śmierdziało gorzej niż w oborniku. Nie mówiąc już o tym, że skrzywdził jego „pomocników”. Co z tego, iż zrobił to nieświadomie? I tak musiał za to zapłacić!
Z tą myślą Marco zerwał się na równe nogi, po czym, nie zaszczycając nieprzytomnego Chrisa ani jednym spojrzeniem, podbiegł do schodów. O mały włos z nich nie spadł. Na szczęście, w porę odzyskał równowagę i odległość dzielącą go od parteru pokonał bez większego uszczerbku na zdrowiu. Przynajmniej fizycznym, bo na głowę to on był już chory od dawna. Aczkolwiek nie przyznawał się do tego ani publicznie, ani sam przed sobą...
Na parterze usłyszał głośne, choć urywane jęki. „Najwyraźniej Larch powoli wraca do żywych” – przemknęło mu przez myśl.
Nagle z głębi domu do jego uszu dotarł dźwięk tłuczącego się szkła. Szatański uśmieszek zagościł na twarzy przywódcy X-laws, ponieważ doskonale wiedział, kto narobił niepotrzebnego hałasu. Pod wpływem chwili, po raz pierwszy odkąd wszedł do domostwa Asakurów, użył Świętych Nożyc Sprawiedliwości. Na szczęście, ich ofiarą padło jedynie powietrze, gdyż jedynym, co chciał zrobić w tym momencie, było sprawdzenie, czy zawiasy się nie zacinają.
Z nieschodzącym uśmiechem zaczął iść w stronę, z której dobiegł hałas. Kilka minut później stał w czymś rodzaju schowka. Taki wniosek wyciągnął, kiedy zobaczył wyposażenie pomieszczenia; znajdowały się w nim detergenty oraz narzędzia do walki z brudem, takie jak mopy, kilka szmatek czy miotły.
Na środku niewielkiego pokoiku zobaczył różową kałużę. Leżała w niej zakrętka, a wokół plamy rozsypane były różnej wielkości szkła. Najwyraźniej Boro Boro musiał rozbić słoik z jakimś detergentem. Samego chłopaka w schowku już jednak nie było. Niespodziewanie do uszu Marco dotarł ten sam dźwięk, co kilka minut wcześniej.
***
Po nieudanych poszukiwaniach w schowku, Horo postanowił udać się do salonu. Przypomniał sobie, że widział kiedyś Annę niosącą kilka puszek wielorybiego tłuszczu gdzieś w tamtym kierunku. Kojarzył nawet skrzypienie parkietu, więc przypuszczał, że gdzieś w podłodze może być ukryty schowek.
Potrzebował tego tłuszczu coraz bardziej, bo czuł, że zaczyna mieć omamy. Widzieć X-laws w Wigilię w domu swoich przyjaciół? Nie, to głupie. Zbyt głupie, żeby było prawdziwe. Zwłaszcza, że X-laws nigdy nie byliby takimi idiotami, by rzucać się na wielkiego, groźnego Hao Asakurę z sekatorem… Prawda?
Zaczął od poszukiwań w miejscu, gdzie najłatwiej było odsunąć dywan. Sam zdziwił się, i to bardzo, kiedy rzeczywiście natrafił na klapę w podłodze. Cóż, głupi ma zawsze szczęście.
Albo i niekoniecznie. Kiedy otworzył schowek, znalazł w środku tylko kolejną porcję środków czyszczących i jakiś smar w szklanym słoiku. Zdenerwowany, wyrzucił go za siebie, słysząc tylko odgłos stłuczonego szkła.
Schowek okazał się głębszy niż mu się wydawało początkowo. Aby sięgnąć dna, musiał mocno się pochylić. Skupiony na swoim zadaniu, z szumem w uszach od braku ukochanego jedzenia, nie usłyszał nawet, jak pewien wysoki blondyn zaciekle walczy z grawitacją.

***

Marco wybiegł ze schowka, zupełnie zapominając o różowej plamie. Stanął prosto w nią, przez co jeden z jego butów pokrył się śliską substancją. W pewnym momencie stracił równowagę i, chcąc za wszelką cenę utrzymać się na nogach, zaczął machać rękami niczym zepsuty wiatrak, przy okazji upuszczając nożyce. Niestety, biedak nie wiedział, że to tylko początek jego bliskiego spotkania z panią choinką.
Wciąż walcząc o utrzymanie się na nogach, wpadł, a właściwie wjechał na śliskich butach do salonu. Stała tam żywa choinka obwieszona różnymi ozdobami: bombkami, kolorowymi łańcuchami, koralikami, gwiazdkami i lampkami. Gdzieniegdzie wisiały też papierowe aniołki, mikołaje i płatki śniegu zrobione przez Pirikę oraz Tamao. Na czubku świątecznego drzewa dumnie sterczała pięcioramienna gwiazda. Niestety, Marco nie zauważył choinki. Dlaczego? Cóż, nadal zaciekle walczył o utrzymanie równowagi. Czemu nie patrzył pod nogi? Albo chociaż nie szedł powoli, tylko biegł?!  Teraz miał słono zapłacić za swoją głupotę...
Blondyn przegrał walkę z grawitacją. Upadł na podłogę. Niestety, w trakcie swojego krótkiego lotu chwycił się rozpaczliwie za lampki i pociągnął choinkę ze sobą. Z początku nic się nie działo; tylko lampki spadły z gałęzi, bo doniczka dzielnie opierała się ciężarowi mężczyzny. Dopiero minutę po tym jak Marco zaliczył glebę, świąteczne drzewo „wspaniałomyślnie” postanowiło go dobić. I to dosłownie! Nie minęła sekunda, kiedy Lasso został bezceremonialnie przygnieciony stertą, ostrych niczym szpilki, igieł.
- Nienawidzę świąt – warknął, gdy usłyszał cichy trzask. Marco doskonale wiedział, co właśnie zaszło – jego okularki podzieliły los tych bombek, które miały nieszczęście stłuc się przy bliskim spotkaniu choinki z podłogą.

***

                Mieli szczęście, że Duch Ognia nie dołączył do pozostałych stróżów i nie musieli dzięki temu kłopotać się z biletami na samolot. Praktycznie od razu, gdy Yoh zorientował się, że brakuje wśród nich szamana z Hokkaido, wskoczyli na grzbiet ognistego potwora i polecieli z powrotem do Japonii.
                Pierwszą rzeczą, która rzuciła im się w oczy po przybyciu do tokijskiej posiadłości, był wyłamany zamek. Bracia spojrzeli po sobie niepewnie i z podwójną ostrożnością, powoli nacisnęli klamkę.  W korytarzu było ciemno i pozornie, wszystko wydawało się być w porządku.
                Z daleka widzieli światło pochodzące z salonu. Na palcach przeszli wzdłuż holu, szerokim łukiem omijając łazienkę, której drzwi z jakiegoś powodu pozostawały otwarte. Ze środka wydobywał się zapach tak obrzydliwy, że Hao zastanawiał się, czy to przypadkiem domowe duchy nie wyłamały zamka, chcąc się wydostać na zewnątrz.
                Przechodząc obok, Yoh z roztargnieniem zerknął do łazienki. Przeszedł dalej, początkowo nie zauważając leżącego na ziemi nieprzytomnego Larcha. Po dwóch krokach zdał sobie jednak sprawę, że coś było nie tak i zawrócił, ciągnąc ze sobą brata.
- Chcesz mnie udusić tym odorem?! – syknął Hao, opierając się. Nie chciał zbliżać się do tej komory gazowej.
- Cicho. Patrz. – Yoh wskazał na leżącego na podłodze członka X-laws.
                Hao miał na twarzy wyraz totalnego obrzydzenia pomieszanego z zaskoczeniem.
- Myślisz, że nie żyje? – spytał brata, nie spuszczając wzroku z niespodziewanego gościa.
- Obawiam się, że nikt nie przeżyłby tego smrodu dłużej niż przez kilka sekund. – Yoh pochylił głowę, chcąc uczcić pamięć zmarłego. W tym jednak momencie Larch wydał z siebie dziwny dźwięk i poruszył się lekko.
                Hao podszedł bliżej, zatykając nos, i niezbyt delikatnie kopnął Strażnika Sprawiedliwości w brzuch. Ten jęknął, ale się nie obudził.
- Wytrzymały gość – stwierdził, po czym szybkim krokiem opuścił łazienkę. – Zajmiemy się nim później, bo zaraz sam padnę.
                Yoh skinął głową, zgadzając się na tę opcję. Przeszli dalej, wciąż dosyć niepewni, co zastaną w salonie.
Czegokolwiek jednak się spodziewali, na pewno nie był tym Horo siedzący pod ścianą i z błogością na twarzy zajadający się wielorybim tłuszczem, który wyciągnął ze skrytki pod choinką. A propos choinki, leżała ona na ziemi, otoczona przez kawałki szkła z rozbitych bombek.
- Yy… Horo? To tu się stało? – spytał Hao, wciąż w lekkim szoku spoglądając na salon.
- I czemu w naszej łazience leży nieprzytomny członek X-laws? – dodał od razu Yoh.
                Niebieskowłosy podniósł wzrok na bliźniaków i podbiegł do nich z uśmiechem. Cała jego twarz umorusana była ulubioną przekąską, a pełny brzuch wystawał spod zbyt krótkiej koszulki.
- Hej, chcecie trochę? – Podsunął im puszkę z tłuszczem pod nos. Kiedy bliźniacy jednocześnie odmówili, Usui zastanowił się nad pytaniem młodszego Asakury. – Chwila… Jaki członek X-laws?
          Nie zdążyli mu odpowiedzieć, gdyż w tym momencie spod choinki dał się słyszeć przytłumiony jęk. Bliźniacy spojrzeli po sobie niepewnie i podeszli do drzewka, aby je podnieść.
              Trudno opisać ich zdziwienie, kiedy pod gałęziami ujrzeli „rozpłaszczonego” Marco, którego biały uniform cały ponabijany był igłami. Jego zwykle uczesane włosy wyglądały, jakby przebiegło po nich stado wiewiórek ściganych przez wściekłego koguta. Okulary leżały potłuczone kilkanaście centymetrów od jego twarzy. Obok ręki leżał wielki, biały sekator, do którego przywiązane były (obecnie potłuczone) bombki.
            Przywódca X-laws podniósł wzrok, mrużąc oczy i próbując rozpoznać stojące nad nim postaci. Hao zastanawiał się, jak duża była jego wada wzroku. W końcu Włoch wstał i otrzepał się, starając się zachowywać normalnie, co zdecydowanie mu się nie udało, bo raczej ciężko wyglądać normalnie będąc całym w igłach i kolorowych szkiełkach z ozdób świątecznych. Nie wspominając o tym, że moment wcześniej leżało się przygniecionym przez choinkę.
- Ej, a on tu skąd? – spytał po chwili Horo, wciąż nie przestając zajadać się tłuszczem.
                Bliźniacy spojrzeli na niego jak na idiotę.
- Chcieliśmy cię spytać o to samo – powiedział Yoh, nie spuszczając wzroku z Marco.
           Ten z kolei zerkał od jednego Asakury do drugiego, starając się bez okularów rozpoznać, który jest tym właściwym. W końcu położył jedną rękę na ramieniu Yoh i pochylił się nad nim, palcem drugiej celując prosto między ciemne oczy nastolatka.
- Ty… Ty już od dawna powinieneś nie żyć. Twoja głowa miała być prezentem na święta dla naszej Świętej Panienki Jeanne. Ty…
              Nie dokończył, ponieważ Hao zdzielił go drewnianym Mikołajem w potylicę.
- I po problemie. – Ognisty szaman wzruszył ramionami. – To teraz opowiadaj, Horo, co tu się działo.
- Właściwie…
             Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, do salonu wszedł Chris. Jego krok był bardzo niepewny i jedną ręką ciemnoskóry członek X-laws musiał się podeprzeć o framugę. Drugą trzymał się za głowę, na której wyrósł wielki guz.
- Więcej was tu matka nie miała!? – zdenerwował się Hao.
- O, cześć – przywitał się dość nieprzytomnie żołnierz i pomachał do nich z głupkowatym uśmiechem. – Wesołych…ten, tego… Świąt. Albo walentynek… Cokolwiek.
                Yoh obrzucił spojrzeniem najpierw Chrisa, potem nieprzytomnego Marco aż w końcu Horo i Hao, którzy wydawali się równie zdezorientowani całą sytuacją jak on.
- Chyba trzeba będzie zadzwonić do Jeanne, żeby wzięła stąd tych swoich psycholi – stwierdził.
            Początkowo planowali przeszukać Marco w poszukiwaniu jakiegoś identyfikatora, na którym  mógłby znajdować się numer telefonu. Z pomocą przyszedł im jednak Horo, który najnormalniej w świecie podszedł do Chrisa, który usiadł sobie na kanapie i spytał go:
- Znasz może telefon do Jeanne?
           Ku zdumieniu bliźniaków, członek X-laws wyrecytował numer z pamięci. Cały czas uśmiechał się przy tym jak idiota. Bracia zaczęli się zastanawiać, co mu się właściwie przytrafiło. Horo wzruszył tylko ramionami.
             Niedługo później, Hao dzwonił już do głównej siedziby Strażników Sprawiedliwości.
- Żelazna Dama Jeanne, słucham.
- Hej, tu Hao. Słuchaj, mam taką sprawę. Są Święta i chyba każdy ma prawo do chwili spokoju, nie? Mieliśmy chyba jakąś niepisaną umowę, żeby się nie zabijać w Boże Narodzenie. A twoi pozbawieni mózgów debile wpadli do nas do domu z sekatorem i tak trochę zepsuli nastrój. Mogłabyś coś z nimi zrobić?
            Tuż po jego słowach, dziewczyna się rozłączyła.

***

            Zaledwie kilkanaście minut później, bliźniacy siedzieli z Horo na kanapie i spoglądali na Jeanne, która ze skruszoną miną stała przed nimi. Jej trzej sługusi ustawili się za nią: Chris nadal w dość osobliwym stanie, Larch śmierdzący gorzej niż skarpetki Horo i Marco, który najchętniej zapadłby się pod ziemię. Poza nimi wraz z liderką przybyli Cebin i Porf, jednak ci dwaj pełnili tylko coś w rodzaju tylnej straży i nie odezwali się nawet słowem.
- Ja… bardzo, bardzo was przepraszam, że moi chłopcy zrobili coś takiego. Ja… nie wiem, co ich napadło. Święta to Święta, niezależnie, czy jest się złym czy nie. Wszyscy zasługują na trochę świątecznej radości… - powiedziała liderka X-laws smutno. – Przepraszam.
            Bliźniacy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Po chwili ciszy, która miała stworzyć lekkie napięcie u nieproszonych gości, odezwał się Hao.
- Czekam na przeprosiny z ich strony. – To mówiąc, wskazał na trzech winowajców.
                Marco obrzucił go spojrzeniem wypełnionym najszczerszą nienawiścią. Jednocześnie Chris uśmiechnął się i powiedział swobodnie:
- Sorry, nie chcieliśmy.
              Po chwili przeprosił również Larch. Marco nadal stał niewzruszony, nie chcąc zniżyć się do poziomu proszenia o wybaczenie Największego Zła Tego Świata. Jeanne zacisnęła zęby i głową pokazała mu, żeby się pospieszył.
              Początkowo, blondyn bardzo się opierał, jednak kiedy liderka podeszła do niego i stanęła mu na stopę butem na obcasie, zmienił zdanie i wydukał:
- Przepraszam… - Miał przy tym minę skazańca, ale Hao to wystarczyło.
- Przeprosiny przyjęte. – Jego ton tak bardzo przypominał ton urażonej księżniczki, że Yoh omal nie wybuchł śmiechem.
             Widać było, jak Jeanne nieco się rozluźniła. Na jej buzi pojawił się nawet delikatny uśmiech.
- Dziękuję. – To były najbardziej szczere, sympatyczne słowa, jakie kiedykolwiek od niej usłyszeli. – To my… już pójdziemy. Przepraszam, że zepsuliśmy wam Święta…
             Hao z satysfakcją przyglądał się, jak skruszeni X-laws wychodzą z ich salonu. Jego brat nie podzielał jednak jego nastroju i podbiegł do Jeanne, kiedy stała już w drzwiach.
- A wy… Macie gdzie spędzić te Święta?
              Dziewczynka spojrzała na niego z zaskoczeniem malującym się w czerwonych oczach.

***

        Zaledwie godzinę później, wszyscy zebrali się w domu Meene i Johna, tym razem już w komplecie. A nawet mieli więcej niż komplet. Do stołu dostawiło się dodatkowe sześć krzeseł dla wciąż dość onieśmielonych członków X-laws.
           Pomimo początkowej niezręcznej atmosfery, z czasem rozmowy stały się coraz swobodniejsze i po kolacji wszyscy zachowywali się jak najlepsi przyjaciele. No, może poza Marco, który dąsał się cały wieczór i nie odwracał wzroku od ich cudownej liderki. Później miał opowiadać, jak to „Ich kochana Jeanne wspaniałomyślnie oszczędziła Hao Asakurę w Święta”, ale i tak nikt go nie słuchał. Niektórzy się niestety nie zmieniają.
          Hao i Yoh siedzieli razem na kanapie, spoglądając na przyjaciół. Doskonale wiedzieli, że już jutro wszystko powróci do normalności, ale i tak cieszyli się z obecnej sytuacji. Ren i Lyserg dyskutowali o czymś z Cebinem, Ryu i John rozmawiali z Larchem o żelu do włosów, dziewczęta zachwycały się jedwabistością włosów Jeanne i obgadywały chłopaków, Chris śmiał się do rozpuku z żarów Choco, któremu Ren i Horo wspaniałomyślnie nie grozili śmiercią. Pozostali zajadali się ciasteczkami Meene albo brali udział w świątecznym karaoke.
- Nadal nie wierzę, że zaprosiłeś ich na Święta – powiedział Hao z uśmiechem. Początkowo był bardzo przeciwny pomysłowi brata, ale teraz już zdołał się do niego przekonać. – Nie chce się wierzyć, że mogę być z nimi w jednym pokoju bez obaw, że zaraz ktoś zaraz wyceluje we mnie z pistoletu.
- Właściwie to nie do końca… - zaśmiał się Yoh, gdyż przed nimi stanął mały synek Johna z plastikową strzelbą w ręce.
- Pif paf! – zawołał chłopczyk i kiedy Hao udał, że został trafiony, roześmiał się szczerze i pobiegł pochwalić się tacie.
- No dobrze, ale technicznie to była strzelba! – bronił się starszy bliźniak. Młodszy tylko poczochrał mu włosy. – Chyba zacznę wierzyć w cuda. – Wrócił do poprzedniego tematu, wskazując na Marco, któremu Choco nałożył rogi renifera.
- Boże Narodzenie to okres cudów, nie ma się czemu dziwić – powiedział z uśmiechem Yoh. Hao przytulił go mocno i wyszeptał:
- Masz rację. Wesołych świąt, Yoh.
- Wesołych świąt, Hao.

             To były najprzyjemniejsze Święta w ich życiu.


sobota, 25 października 2014

Koniec

Witajcie :)
Po długich przemyśleniach, wreszcie podjęłam decyzję. Tak jak pisałam to w poprzedniej notce informacyjnej, fabuła tego bloga leży, nie podoba mi się już to opowiadanie i wszystko, co było tu pisane od końca Turnieju było stworzone na siłę.

Planowałam wprowadzić tu wątek Johna, który finalnie wykorzystałam jako prolog mojego opowiadania o X-Laws, a także opisywać przygody naszych szamanów podróżujących po świecie i rozwiązujących problemy ludzi w najróżniejszych miejscach. Ale po prostu nie wyszło.

Zdecydowałam, że nie ma sensu udawać, że kiedyś odwieszę tego bloga. Właściwie to od momentu, kiedy opublikowałam poprzednią notkę pytałam się "A dlaczego tego po prostu nie zakończyłaś?". To właśnie teraz robię.

Oficjalnym zakończeniem bloga jest rozdział 38. Wraz z końcem Turnieju kończy się to opowiadanie. Myślałam nad usunięciem późniejszych rodziałów, ale czytelnicy mają prawo zobaczyć, jak bardzo spadła jakość fabuły (nie to, że była ona jakaś ambitna xD).

Ten blog jest więc blogiem zakończonym. Cieszę się, że mogę to powiedzieć, bo daje mi to swego rodzaju ulgę. Nie lubię pozostawiać rzeczy niedokończonych. :)

Nie oznacza to, że nie będzie tu już żadnych nowych notek. Nie chcę zaśmiecać pozostałych blogów, dlatego to właśnie tutaj co jakiś czas będę wrzucać jakieś oneshoty. :) Najbliższy - mam nadzieję - powstanie na Gwiazdkę. :D

Raz jeszcze dziękuję wszystkim za wsparcie i liczę, że spotkamy się jeszcze na moich pozostałych blogach:



Kocham Was, 
Yohao


niedziela, 26 stycznia 2014

Czas na zmiany

Jakieś dwadzieścia miesięcy temu pewna dziewczynka postanowiła wrócić do serialu, którym zachwycała się w dzieciństwie. Jedynymi bohaterami, jakimi stamtąd zapamiętała byli dwaj bracia bliźniacy, Asakurowie. Kiedy tylko obejrzała pierwszy odcinek, poczuła, że na tym się nie skończy. Świat szamanów i ich duchów zupełnie zawładnął jej sercem, dlatego już po kilku dniach miała za sobą wszystkie 64 odcinki. Lecz to nie wystarczało. Chciała więcej, dlatego zaczęła sama w myślach tworzyć nową historię dla bohaterów.
A potem się zaczęło. Z nudów szukała obrazków z ulubionymi postaciami, aż natrafiła przypadkiem na blog z opowiadaniem. Z początku ilość rozdziałów odstraszyła ją i uciekła. Jednak czarne tło i czerwone litery zdawały się przyciągać. Parę tygodni później, gdy były już wakacje, zabrała się za czytanie. Historia Yoh i Hao jako pogodzonych braci wydawała się dla niej niesamowita. Zarazem, po części zgadzała się z jej własnymi wyobrażeniami. 
W ciągu kolejnych dwóch miesięcy szukała i czytała wiele blogów, co coraz bardziej nakłaniało ją do podzielenia się swoją historią. W końcu, 7 września 2012 roku zdecydowała się założyć własnego. Tak narodziło się My Asakura Twins. Z początku tempo dodawania rozdziałów było naprawdę szybkie, bo niekiedy w ciągu tygodnia pojawiało się do 4 postów. Ich jakość z pewnością pozostawiała wiele do życzenia. Z czasem, rozdziały zaczęły pojawiać się coraz rzadziej.

Dzisiaj jest 26 stycznia 2014. Od ostatniego rozdziału minęły ponad trzy miesiące. 

Pewnie zastanawiacie się, po co to piszę. Myślę, że to będzie najlepsze wytłumaczenie mojej decyzji. Kilka dni temu, po rozmowie z zaufanymi osobami, zdecydowałam, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Ta historia przestała mi się podobać, a ja nie jestem w stanie napisać nic sensownego. Gdy tylko zaczynałam, po paru linijkach kasowałam wszystko. Powiem szczerze, iż żałuję, że nie skończyłam tego bloga razem z Turniejem Szamanów. 

Moim celem nie jest wzbudzenie w czytelnikach litości. Chcę po prostu być z Wami szczera. Nie idzie mi, dlatego zawieszam tego bloga. Wiem, że jeszcze w poprzednim poście zapewniałam, że tego nie zrobię, ale to chyba najrozsądniejsze wyjście. Kto wie, może kiedyś poczuję jeszcze chęć do powrotu tutaj. Sądzę jednak, że nie w najbliższej przyszłości. 

Jestem pewna, że zgodzicie się ze mną, że fabuła tego bloga leży. Nie dzieje się tu nic ciekawego, a ostatnie rozdziały były pisane na siłę. Dużo lepiej czuję się na Two Souls Asakura i teraz głównie na tym blogu chcę skupić moją wenę związaną z Asakurami. Nie oznacza to jednak, że chcę prowadzić tylko jedno opowiadanie.

Pomysł na napisanie historii innej niż wszystkie narodził się w mojej głowie już ponad rok temu, gdy jednym z ważniejszych bohaterów My Asakura Twins przypadkiem stał się John Denbat. Może to zabrzmieć śmiesznie, ale naprawdę polubiłam X-laws. Ba, pokochałam ich! Dlatego zaczęłam się zastanawiać, co by to było, gdyby więcej osób zapałało do nich sympatią. Widziałam, jak John i Meene zaczęli pojawiać się na coraz większej ilości blogów, co sprawiało mi niesamowitą radość. W tym miejscu po raz kolejny muszę podziękować pewnym osobom, z którymi rozmawiałam na ten temat. Jak się okazało, są oprócz mnie osoby, które ciekawią losy X-laws. 

Jako że dzisiaj są urodziny Meene, uznałam, że to odpowiednia data, by uroczyście ogłosić otwarcie 


Wszystkich czytelników, którzy w trakcie czytania polubili Johna, Meene czy Lyserga, serdecznie zapraszam :) Wraz z tą informacją, pojawił się tam prolog.

Raz jeszcze dziękuję wszystkim osobom, które czytały My Asakura Twins. Dziękuję tym, kórzy zostawiali tu dłuższe i krótsze komentarze. Dziękuję tym, którzy pokazywali mi moje błędy, co na pewno pomogło mi w dalszym pisaniu. Dla Was pojawi się tutaj wkrótce walentynkowy oneshot, który będzie dla mnie zarazem pożegnaniem z MAT'em. Akcja dziać się będzie tuż po powrocie bliźniaków z finału. A kto zostanie głównym bohaterem? Tego dowiecie się wkrótce :)

Szczerze Wam oddana, Yohao